Yalung Ri
W 2008 roku na Przeglądzie Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady miałem przyjemność zaprezentować swoją książkę „Moje pagóry”. Ku mojej satysfakcji nakład wyczerpał się po roku. W końcu zebrałem się w sobie i przygotowałem drugie wydanie, znacząco rozszerzone, które na tegorocznej edycji Przeglądu zostanie przedstawione publiczności. Będzie to wersja pilotażowa, w bardzo skromnym nakładzie. Oprócz kilku nowych wątków i rozdziałów, książka ma też nową okładkę. Zdjęcie na niej pochodzi z wejścia na Yalung Ri w paśmie Rolwaling w Himalajach. Uznałem, że to dobry pretekst, aby zapraszając do lektury, zacytować fragment książki ze zdjęciami z tamtego dnia. Do zobaczenia w Lądku!
Z dziennika: 10 października, wtorek
Wychodzę na Yalung Ri. Jest 3.00.
Zimno i pada śnieg. Noc zupełnie ciemna, bez księżyca. Wypijam herbatę i zbieram się do wyjścia. Z namiotu wychodzi Mietek.
– Cześć – mówi szeptem.
– Cześć.
– Uważaj tam.
– Jasne.
Zanurzam się ciemność. Gdzieś wokół mnie są wielkie góry, ale cały mój świat to w tej chwili krąg światła czołówki. Idzie mi się ciężko. Nadal pada. Drogę mniej więcej pamiętam z wczorajszego, nieudanego wyjścia, ale pewności nie mam. Rozwidnia się, kiedy jestem już pod lodowcem. O świcie chmury znikają. Wyłączam latarkę i szybko podchodzę po twardym lodzie pod grań łączącą dwa wierzchołki Yalunga. Zatrzymuję się na chwilę i lustruję wejście. Ku wierzchołkowi prowadzi duży śnieżno-lodowy płat przyklejony do dachówkowato urzeźbionych płyt skalnych. Pewnie tędy wchodził Doug Scott, pierwszy zdobywca góry. Zostawiam kijki, kurtkę, latarkę i termos, biorę tylko aparat i dwie dziabki.
Kiedy wychodzę nad grań łączącą wierzchołki, wschodzi słońce. Pierwsze, różowopomarańczowe promienie oświetlają Gaurishankara (7145 m) – jedną z najświętszych gór świata. W jej okolicach w 1960 roku sławny sir Edmund Hillary prowadził długotrwałe poszukiwania yeti. Po wielu tygodniach zdesperowany zdobywca Everestu kupił od tubylców za ogromne pieniądze trzy skóry, które po badaniach w laboratoriach Londynu, Paryża i Chicago okazały się skórami z niedźwiedzi.

Gaurishankar
Urzekający spektakl trwa zaledwie kilka minut. Staram się trzymać grani. Śnieg jest miejscami przyjemnie twardy, ale zdarzają się partie zupełnie miękkie. Kiedy jestem w połowie ściany, wschodzące słońce dociera także do mnie. Staram się skupić na wspinaniu. Pode mną jest już spora ekspozycja, a wielki płat śniegu, po którym idę, u dołu jest poderwany. Nieco niżej znajduje się, niewidoczna stąd, szczelina brzeżna. Około wpół do siódmej osiągam skalny wierzchołek. Natrafiam na kopczyk i kilka chorągiewek modlitewnych. Górka, jak na himalajską skalę, jest niewielka i nietrudna, ale mam satysfakcję. Po około dwudziestu minutach zaczynam zejście. Śnieg jest jeszcze zmrożony, więc radzę sobie dobrze. Przez lodowiec pędzę niesiony euforią. Dwie godziny później jestem już na biwaku. Chłopcy dopiero wygrzebują się ze śpiworów.
Jeszcze tego samego dnia zszedłem do Na. W pobliżu naszych namiotów rozgościła się jakaś spora ekipa. Jak się okazało, Holendrzy. Podobnych grup widziałem już kilka. Rytuał pierwszego dnia wyglądał zawsze tak samo: najpierw zjawiała się grupa porterów, którzy rozkładali na trawie dużą brezentową płachtę. Następnie część zaczynała gotować, a druga część rozstawiała namioty, ze specjalnym namiotem toaletowym przede wszystkim. Po około godzinie zjawiał się pierwszy, zazwyczaj blady i dziko spocony trekers. Zrzucał mały plecaczek wypełniony energetyzującymi napojami, zwalał się na brezent i leżał apatycznie, zupełnie obojętny na wyłożone ciasteczka oraz majestat himalajskiej przyrody. Po dwóch godzinach na brezencie leżała już cała gromada ludzi. Ci bardziej krzepcy siedzieli na składanych plastikowych krzesełkach. Nie mieli ochoty ani na obiad, ani na deser. Co jakiś czas ktoś się podnosił i człapał do namiotu-latryny. Później odkryliśmy, że bardziej majętni wynajmowali śmigłowiec i drogą powietrzną docierali od razu do Beding. Dzięki temu, po krótkim spacerze znajdowali się na wysokości 4200 metrów i za trzysta dolarów dziennie mogli sobie kontemplować częstotliwość biegunki i rzygać, ile dusza zapragnie.

Wstaw komentarz