Wueska
Wczoraj pierwszy raz obejrzałem „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego. Wstrząsający i boleśnie realistyczny. O filmie wiele napisano i nie będę go recenzował. Pojawia się w nim jednak rekwizyt, który wzbudził we mnie wspomnienia. Rekwizyt, który jest istotną częścią fabuły, scenografii i narracji. Rekwizyt tak ważny, że właściwie mógłby odegrać rolę podmiotu lirycznego, jeśli w ogóle określenie liryczny do estetyki „Domu złego” pasuje. Otóż pojawia się … „wueska”, czyli motocykl marki „WSK”. Miałem taki. Może nieco starszy model. Produkowane były w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku (stąd ta mało finezyjna nazwa). Miałem model M06 czyli wersję z roku 1954 udoskonaloną dziesięć lat później. Motocykl miał silnik o pojemności 125 cm3 więc na trudny, górski teren to nie było zbyt wiele, ale.. dzięki niej mogłem dojeżdżać na kursy prawa jazdy, które robiłem w wieku podeszłym, bo miałem już 28 lat. Motocykl zostawiałem na sąsiedniej ulicy, aby nie drażnić instruktorów i nie prowokować stróżów prawa. Nie musiałem już pałować dwa kilometry do jedynego sklepu we wsi i mogłem bywać tu i ówdzie niekoniecznie korzystając z dróg publicznych. Moją wueską jeździłem na przykład do Marcinkowa, do telefonu. W Marcinkowie, po drugiej stronie pasma Krowiarek mieszkał Jacek, hodowca owiec (co w latach osiemdziesiątych było zajęciem modnym i stygmatyzującycm). Jacek kupił gospodarstwo po byłym sołtysie wsi i dlatego miał telefon. O ujmująco lakonicznym numerze 08. Cała wieś miała cztery domy i kilkoro mieszkańców. Jeździłem do Jacka górskimi szlakami przez Skowronią Górę i tam niestety te 125 cm3 nie wystarczało. Musiałem na bardziej stromych odcinkach schodzić z siodełka i prowadzić maszynę na półsprzęgle. Gorzej było po deszczach albo podczas wiosennych roztopów. Wtedy bardziej niebezpieczny był zjazd krętą, wąską ścieżką po błocie i śliskich kamieniach. Wyjazd do telefonu był zawsze wyprawą o niewiadomy finale. Rozmowę trzeba był zamówić przez tzw. centralę międzymiastową a następnie czekać… Czasem godzinę, czasem kilka godzin. Nie powiem, aby mi to doskwierało, bo towarzystwo było miłe i wieczory spędzone w oczekiwaniu na połączenie zostały mi do dziś w pamięci jako szczególnie ciepłe wspomnienia.
Swoją wueską woziłem czasem całkiem duże frachty. Największym było chyba okno skrzyniowe, dwuskrzydłowe, które zawiozłem z Konradowa do Starej Morawy. Byłem wtedy stolarzem i miałem większe zlecenie na prace w Wapienniku, wielkim piecu do wypalania wapna zaadoptowanym przez Jacka Rybczyńskiego, poznańskiego grafika na pracownię, galerię i mieszkanie. Okno było wielkie, więc przymocowałem je do aluminiowego stelaża od plecaka. Z wielki trudem i z pomocą wsiadłem na maszynę modląc się, aby po drodze nie wywalić się na jakimś błocie. Szerokość okna była mniej więcej taka sama jak długość motocykla, a środek ciężkości, gdzieś wysoko… Za wysoko. Trasa z Konradowa do Rogóżki minęła bez przygód. Rogóżka to wyludniona wieś, po której zostały mało widoczne ślady na zdziczałej polanie. Tam jeszcze była droga. Jechałem więc powoli, a górski wiatr owiewał kasku mego owal…Gorzej było w lesie. Okno się nie mieściło. Balansowanie na boki odpadało. Pochylanie się do przodu, zwłaszcza kiedy miałem z górki, powodowało, że wylatywałem przez kierownicę. Okno zahaczało o gałęzie i właściwie to ono wybierało drogę i decydowało o kierunku jazdy. W końcu oczywiście efektownie się wywaliłem. Następne pół godziny zajęło mi wygrzebywanie się spod motocykla, okna i stelaża oraz próby ponownego ruszenia z miejsca. W końcu wyrwałem się z leśnych ostępów i triumfalnie dotarłem do zleceniodawcy. Wyglądałem, jak po ciężkim motocrossie.
Wueska w latach osiemdziesiątych była jeszcze obiektem pożądania na wsi, więc kiedy zaczęła kaprysić i odmawiać współpracy, zaoferowałem ją za kilka dni pracy miejscowym chłopakom. Widywałem ją potem czasami. Dumny motocyklista woził dziewczyny albo w tumanie kurzu hamował przed sklepem. Miała więc także swój najbardziej romantyczny rozdział, który z wdziękiem potrafił opisać Andrzej Stasiuk („Dziennik pisany później”): [ Z remizy] pary wymykały się w ciemność na ciepłą ziemię. Światła motorów w mroku. Startowali z otwartą do oporu przepustnicą żeby zginać na zakręcie albo wieś dalej. Matki i ojcowie przeklinali motory. Ale tak musiało być, bo młodzi ludzie mają we krwi jakąś chemię pomieszaną z poczuciem nieśmiertelności.
Po kilku tygodniach wueska zniknęła z wiejskiego krajobrazu. Skończyła pewnie jak inne wiejskie motocykle, gdzieś w stodole.

Wstaw komentarz