Urlop w górach
Pewnej wiosny, zupełnie niedawno wyrwałem się w końcu w Karkonosze. Nareszcie jakaś odmiana! Po sprawozdaniach, planach rzeczowo-finansowych, fakturach i przelewach. Był ciepły początek kwietnia, wziąłem dwa dni urlopu, co razem z weekendem (też wyjątkowo wolnym od obowiązków) dawało całe cztery dni w górach. Jako człowiek wrażliwy, postanowiłem, że odbędę sentymentalną wycieczkę do Chatki AKT, a potem zobaczymy. Samochód zaparkowałem w Jagniątkowie, kiedy jeszcze ciepłe promienie chylącego się ku zachodowi słońca pozwoliły na wyruszenie w lekkich butach i T-shircie.
Góry były jeszcze białe, ale czarny szlak przez pierwsze kilkaset metrów był zupełnie wolny od śniegu. Po pół godzinie brnąłem już w mokrej, śnieżno-błotnistej brei i robiło się chłodno. A więc nadszedł czas na solidne, daaaawno nie noszone buty i polarek. Tymczasem słońce schowało się za drzewa, a mokrego śniegu miałem po kolana. Pod nim płynęła woda więc buty szybko przemokły. Spodnie też. O zmroku dotarłem do nawracalni (ci co byli, wiedzą o co chodzi) i całkowicie zasypanej wiaty. Wczołgałem się do środka i chwilę odsapnąłem. Zostało mi parę minut drogi po poziomicy a potem w dół. Robiło się ciemno więc lepiej byłoby pójść od razu, ale nie chciałem pojawić się dziko zasapany i spocony z wysiłku. Nie spieszyłem się, choć teraz dopiero zauważyłem, że nie wziąłem latarki. I tak trafię… Dalsza droga polegała na pokonywaniu mokrych zasp, w które wpadałem po pachy. Trochę to trwało zanim zupełnie przemoczony dotarłem do chatki… która była zamknięta. Usiadłem na chwilę, bo obtarta od mokrego buta stopa trochę dokuczała. Trudno, trzeba będzie iść do Petrovki. Co prawda monotonnie pod górę i w odbierającym siły mokrym śniegu, ale w końcu za godzinę pewnie usiądę w ciepłym schronisku i napiję się w piwa. Zaraz na początku podejścia zauważyłem, że wysiadło mi kolano. Ostry, kłujący ból w prawej nodze zrównoważył podobne, coraz bardziej dokuczliwe sygnały z obtartej lewej nogi. Powoli, z tępym uporem mieliłem mokry śnieg na dziewiczym szlaku. Zaczął padać zimny deszcz i wiało. W końcu wyszedłem na karkonoski grzbiet i ujrzałem ciemności kontury budynków Petrovki. Trochę zaniepokoiło mnie, że nie świeciło się żadne światło. Zupełnie już przemoczony i trochę kulawy dowlokłem się do drzwi wejściowych. Zamknięte. Nikogo. Zupełnie głucho i ciemno. I jeszcze zimno. Pewnie przez ten wiatr i deszcz, bo śnieg dalej był ciężki i mokry.
Złorzecząc swojemu pechowi poczłapałem w zupełnej ciemności i mgle ku Przełęczy Karkonoskiej. Wiedziałem, że w sąsiedztwie szlaku są jeszcze inne schroniska. Jakoś się przecież doczłapię. Po jakimś czasie z ciemności wyłonił się turystyczny drogowskaz „Moravska Bouda 15 min”. Skręciłem w las. Teraz miałem wygodniej bo szedłem wydeptaną w śniegu ścieżką wskazującą, że schronisko jest odwiedzane. Kolano zaczęło skrzypieć i chrzęścić. Mokre buty i złe skarpety sprawiły, że obtarte miałem już obie nogi. W końcu przez las zaczęło prześwitywać światełko. Powoli zbliżałem się do budynku, w którym rozświetlone było jedno okno na wysokim piętrze. To nie był dobry znak… Kulturalnie zapukałem do drzwi. Potem kulturalnie załomotałem. Potem zacząłem rzucać śnieżkami w okienko. Trafiłem raz, drugi , trzeci i w końcu pojawiła się w nim młoda kobieta.
— Chciałbym zanocować w schronisku — krzyknąłem do okienka.
— Zamknięte! — odpowiedziała dziewczyna.
— Mam swój śpiwór i jedzenie, nie będzie ze mną kłopotu — nadal byłem dobrej myśli.
— Ale ja nie mogę otworzyć!
— Dlaczego — ryknąłem z ciemności.
— Bo się boję! — odpowiedziała. Byłem już porządnie przemoczony, zmarznięty i kontuzjowany.
— A będzie tu w okolicy jakieś miejsce, gdzie można przespać?
— Niedaleko jest górski hotel „Spindlerova Bouda”. Oni zawsze mają czynne. — powiedziała i zamknęła okno.
Tyle to sam wiedziałem. Jak niepyszny wróciłem przez las do głównego szlaku. Pojawiła się mgła. Szlak był słabo widoczny więc czasem udawało mi się iść wydeptanym traktem, czasem wpadałem głębiej i niezdarnie wygrzebywałem się z kolejnych zasp. Normalnie latem droga między schroniskami nie zajmuje więcej jak pół godziny. Ja poświeciłem dobrą godzinę. W końcu stanąłem przed oszklonymi drzwiami górskiego hotelu. Były zamknięte. Mogłem kontemplować elegancki wystrój holu, miękkie kanapy, ciepłe oświetlenie i obficie zaopatrzony barek. Przy drzwiach był dzwonek. Nacisnąłem. Żadnej reakcji. Zrobiłem to jeszcze kilka razy zanim zorientowałem się, że dzwonek i dioda sygnalizująca dźwięk znajduje się w recepcji, a ta w widocznym przeze mnie pustym holu. „Spokojnie — pomyślałem — jestem przecież dorosłym, doświadczonym w górach mężczyzną. Na pewno coś wymyślę.” I w tym momencie doznałem olśnienia. Przed hotelem stał firmowy, hotelowy samochód z numerem telefonu. Zadzwoniłem. Przez przeszklone drzwi widziałem jak dzwonek i dioda rytmicznie potarzają sygnał w recepcyjnym aparacie telefonicznym. Hotel też stał pusty i ciemny z jednym oświetlonym oknem, do którego nie mogłem dorzucić. Nie pozostało nic innego, jak na mokrej wycieraczce rozłożyć się ze śpiworem (karimatki nie zabierałem, bo w chatce są materace) i jakoś przetrzymać do rana. Co prawda niedaleko było jeszcze jedno, tym razem polskie schronisko „Odrodzenie”, ale byłem niemal przekonany, że znowu spotka mnie zawód i odbiję się od zamkniętych drzwi. Zrobiła się noc. Bolało mnie już wszystko. Byłem przemoczony, przemarznięty i zmęczony. Postanowiłem jednak wykorzystać jeszcze jedną, ostatnią szansę. Zadzwoniłem do domu. Mimo późnej pory, syn powinien się jeszcze uczyć do matury.
— Możesz znaleźć numer do schroniska „Odrodzenie” — poprosiłem Zbyszka, który rzeczywiście uczył się do matury — i zapytać się czy mają czynne? Po paru minutach telefon oddzwonił.
— Mają czynne i mówią, że poczekają — zakomunikował syn.
Ufff! Powolutku, jak przystało na bywalca uzdrowiska, powlokłem się w ciemność metodą Braille’a. I rzeczywiście, czekali. Dwóch dzierżawców i dwie dziewczyny z obsługi. A schronisko do mojej dyspozycji. Cały następny dzień lizałem razy. A następnego dnia lunęło masywnie i nie pozostało nic innego jak zejść do Jagniątkowa. Koniec urlopu.

Styczeń 21st, 2012 - 10:52
Zastanawiam się, czy w Beskidach taka sytuacja byłaby mozliwa?
zawsze mi się wydawało, że nie, ale to kiedys, czasy, jak widać, się zmieniają.
Styczeń 22nd, 2012 - 10:16
U Czechów schroniska działają na trochę innych zasadach. Bardziej są to hotele lub restauracje niż miejsca, które mają za swój cel udzielić schronienia. A cała żałosna sytuacja to wyłącznie wynik mojej nonszalancji. Dostałem po tyłku bo sam się o to prosiłem.
Styczeń 25th, 2012 - 12:16
Nieoczekiwany finał takiej wyprawy najbardziej jednak zapada w pamięć. Nie tak dawno z duszą na ramieniu i niemiłosiernie zgrzytającą tarczą zepsutego sprzęgła, wracałem z rodzinnej wycieczki do Wilna. W niedzielne, chmurne popołudnie gdzieś w przestrzeni listopadowych pól obcego kraju, w nieubezpieczonym, starym samochodzie z dwójką dzieci i zagniewaną przez moją beztroskę żoną, podróżowałem lecz trochę nie tak jak sobie zaplanowałem :)
Styczeń 28th, 2012 - 14:47
To prawda, Czesi ‚maja inaczej’; swego czasu syn z kolegą zostali wyproszeni z karkonoskiego schroniska, kiedy okazało się, że nie maja zamiaru nocować, a tylko chcieliby się rozgrzać herbatą – listopadową pora, późnym popołudniem, kiedy na zewnątrz mgła i zimnica.
Niewyobrażalne!