Hochschwab
Droga wspinaczkowa była już za nami. Suchy, szorstki, wręcz ostry wapień, pewna asekuracja i umiarkowane trudności sprawiły, że poruszaliśmy się szybko. Razem z Jackiem mieliśmy grupkę kursantów i zależało nam, aby uciec przed nadciągającą burzą. Nad nami były już tylko kilkumetrowe skalne progi i trawiaste zachody. Z daleka widzieliśmy wierzchołek góry, który wyglądał jak portal wielkiej katedry. Widoczne pod wierzchołkiem, wysokie na kilkanaście metrów wejście prowadziło do jaskini, w której zamierzaliśmy się schować. Dobiegliśmy do niej wraz z pierwszymi kroplami deszczu. Góra była pusta w środku, a jaskinia, wielka jak kościół, przechodziła na drugą stronę masywu. Jedliśmy suche bułki i zastanawialiśmy się nad tym, jakie mamy szczęście. Kilka metrów obok nas płynęła ściana wody. Pioruny waliły w okoliczne szczyty, żleby zamieniły się w wodospady, a w niektórych słychać było rumor spadających kamieni.
