Spotkałem Ciekawego Człowieka
W szkołach lub na wieczorkach w klubach seniora od czasu do czasu odbywa się spotkanie z Ciekawym Człowiekiem. Ja mam za sobą kilka takich spotkań. Za każdym razem Ciekawym Człowiekiem okazywał się Banan, mniej znany jako Tomek Banasiewicz. Pierwsze spotkanie było korespondencyjne. Poprosiłem młodego, dobrze zapowiadającego się alpinistę z Poznania i zdolnego lekarza w jednej osobie o artykuł do „Taternika”. Artykuł traktował o problemach aklimatyzacji, był bardzo poważny i zawierał mnóstwo specjalistycznego słownictwa. — Oooo! — pomyślałem sobie — ambitny specjalista. Tacy zazwyczaj nie zgadzają się na jakiekolwiek zmiany w tekście. I pomyliłem się całkowicie. Doktor Banasiewicz odniósł się do moich redaktorskich wynurzeń na tematy medyczne z dużą tolerancją i zupełnie niewyczuwalną pobłażliwością. Zgodził się na wszystko. Ujął mnie tym bardzo.
Jeszcze bardziej ujął mnie, kiedy stał się stałym bywalcem lądeckiego Przeglądu. Na tyle spodobało mu się to wydarzenie, że postanowił rozszerzyć swoje zainteresowania o produkcję filmów górskich. Każdy ze zrealizowanych filmów był wydarzeniem: kronikarskim, artystycznym, estetycznym i obyczajowym. Jeśli dobrze pamiętam to tych wydarzeń było chyba siedem. Obok relacji z wyprawy w tajemniczy masyw Roraimy znalazły się też opowieści (słynne opowieści!) czopka z bazy pod Diranem lub fabularyzowane przygody taternika, który doznaje znienacka nieludzkiego wręcz wzwodu, co uniemożliwia mu dalszą wspinaczkę na naszej Ścianie Ścian czyli Kazalnicy. Doświadczenia Banana z filmem były na tyle bogate i barwne, że poprosiłem go o napisanie rozdziału do przygotowywanej przeze mnie książki „Jak zrobić film górski. Nieporadnik”. Jest w tym rozdziale fragment, który opisuje twórcze zmagania autora. Chodzi o film „Emocje”:
Wciąż brakowało pewnych ujęć, które były niezbędne, pewnych kwestii, które musiały paść. Jedną z nich, naszym zdaniem kluczową, była wypowiedź starej kobiety – po tekstach uczestników wyprawy, tekstach prawdziwych twardzieli, takim solidnym „niedźwiedzim mięsie” – potrzebne nam było parę zdań osoby, która z racji wieku każdą formę wchodzenia do góry, łącznie z wędrówką po schodach utożsamia z olbrzymim wysiłkiem, czymś nieprzyjemnym. Miało to stworzyć rodzaj dystansu do afirmacji wspinania się, pokonywania kolejnych metrów w górę, pokazać pewną „afizjolgiczność” tego sportu. Żeby to zagrało, nasza aktorka musiała być na tyle leciwa, aby tekst o zmęczeniu w jej ustach brzmiał wiarygodnie, jednak w na tyle dobrej kondycji, żeby pokonać kilka razy schody. Poza tym musiała wyrazić chęć występu przed kamerą, no i wszystko to należało zorganizować w ciągu dosłownie kilku godzin
— Mam! — powiedział mi Andrzej, gdy zapytałem go bez specjalnej wiary o potrzebną nam postać umiarkowanie dziarskiej staruszki — Moja ciotka!. Ponad 80 lat, widać to po niej, ale wciąż w miarę aktywna. Poza tym lubi góry, jest otwartą osobą, powinna dać się namówić na udział w filmie. Aha, no i ma astmę, więc powinna dość spektakularnie sapać. — Lepszej rekomendacji nie było trzeba, dziarska staruszka o oddechu lokomotywy, gotowa do akcji za dwie godziny. To było to. Kiedy wpadliśmy do mieszkania cioci widać było, że szykuje się ona do życiowej roli: makijaż, korale, najlepsza spódnica. Głupio nam było to powiedzieć, ale wyglądała, niestety, za dobrze. Krótka narada w chwili, gdy ciocia wyszła po ciasteczka.
— Andrzej, kurde, ciocia jest zbyt dziarska!
— Wiem, wiem, ale myślę, że po prostu przelecę się z nią ze dwa razy od parteru na samą górę, powinno być OK.
— A wie, co ma mówić?
— Z grubsza tak, ale powtórzymy jej jeszcze.Tak więc, gdy ciocia wraca z kuchni, tłumaczymy jej istotę występu, szczególnie podkreślając zmęczenie, jakie ma malować się na jej twarzy, na to, że każdym gestem i słowem ma podkreślać niechęć do wędrówki w górę. Ciocia kiwa ze zrozumieniem głową, schodzi z Andrzejem na dół, po czym zaczyna mozolną wędrówkę do góry. Zerkam przez obiektyw, mozolność szyta jest grubymi nićmi, ciocia dziarsko wbiega na górę, krzywi się niemiłosiernie w grymasie wymuszonego zmęczenia. Trudno, myślę sobie, tekst, tekst jest ważny.
— Co pani sądzi o górach? — pytam zza kamery.
— Kocham góry, moje góry kochane i będę po nich zawsze chodzić...
Przez grzeczność trzymam jeszcze jakiś czas kamerę markując kręcenie, ciocia kończy swoją życiową frazę w stylu Tetmajera. Patrzy na nas czujnie, czekając na ocenę występu. Razem z Andrzejem nie szczędzimy słów pochwały, delikatnie jednak sugerujemy, że bardziej nam zależy na podkreśleniu wysiłku wiążącego się z wchodzeniem do góry, na zmęczeniu, niechęci do schodów. Ciocia kiwa ze zrozumieniem głową, schodzą w dół, Andrzej szepcze mi jeszcze tylko
— Poczekaj, przegonię ciocię ze dwa razy i szybciej, żeby była naprawdę zmęczona.
— Tylko nie przesadź — mówię do niego, ale nie wiem czy słyszy. Ciocia motywowana przez Andrzeja wchodzi raz i drugi. Za drugim razem już dużo ciężej stawiając nogi, dość głośno sapiąc. Na wysokie III piętro w starym budownictwie dociera z mozołem, urywany oddech, ruchy wykonywane z wysiłkiem... Taaa, to jest to, myślę patrząc w wizjer. Ciocia dochodzi do parapetu, chwyta się go kurczowo, sapie ciężko zaciągając powietrze. Rewelacja, zmęczenie cioci nie ulega wątpliwości.
— Czy może nam pani teraz coś powiedzieć o górach? — pytam głośno, wyraźnie, czując, wiedząc, że to jest to, że ta scena na pewno wchodzi do filmu. Ciocia nie odpowiada od razu, nie może złapać oddechu, w pewnym momencie z przerażeniem obserwuję, że lekko przymyka oczy, chwieje się... Przesadziliśmy — myślę w popłochu — zaraz biedna starsza pani nam zemdleje. Na szczęście oddech powoli wraca do normy, ciocia zerka w stronę kamery i, wciąż mocno sapiąc, zaczyna:
— Kochane góry, jakie wy jesteście męczące, dużo dajecie krajobrazów, ale zdobycie was jest już trudne, ale pójdę, będę chodziła, bo was kocham z całego serca... Z wrażenia nie wyłączam kamery (na szczęście), słucham wypowiedzi cioci z podziwem dla niezłomności jej ducha. Tekst, czy raczej wiersz trwa jeszcze z pół minuty. Zerkamy na siebie z Andrzejem, nie mając pomysłu jak wytłumaczyć, o co nam chodzi. Andrzej zdesperowany, zerkając na zegarek (już dawno przekroczyliśmy planowany czas kręcenia tego ujęcia) mówi wprost
— Ciociu, pięknie, bardzo fajnie to wyszło, ale potrzebujemy jeszcze taką scenkę, w której my zapytamy cię o podchodzenie pod górę, a ty powiesz, że bardzo cię to męczy. Dobrze?
— Dobrze, Andrzejku.
— No to wypróbujmy. Niech ciocia powie: „męczy mnie to wszystko”.
— Męczy mnie to wszystko.
— Super, trochę tylko tak z większym przekonaniem.
— Męczy mnie to wszystko!
— O, właśnie o to chodziło.No to jeszcze raz podchodzimy Jeszcze tylko krótka scysja z sekutowatą sąsiadką, która zrzędliwie zastanawia się, czy ona ma ochotę, żeby jej klatka schodowa była w jakimś tam filmie i ciocia podchodzi. Zamaszyste wymachy rękoma, bardziej przypominające łagodny rzucik padaczki niż zmęczenie, ale już trudno, nie mamy siły na dyskusję, powtarzanie. Tekst, niech padnie wreszcie ten tekst i lecimy to montować
— Co pani sądzi o podchodzeniu pod górę — pytam z nadzieją
— Kocham góry i chociaż męczy mnie to wszystko, będę chodziła...
Kamera stop, scena stop, wszystko, cholera, stop. Ciocia wygrywa bezapelacyjnie. Załatwiła nas na cacy. Jesteśmy bezradni, wizja występu w roli dziarskiej, mimo swych lat, pełnej woli życia osoby, jest w cioci zakorzeniona tak silnie, że na nic nasze namowy. Zwijamy sprzęt, żegnamy się grzecznie i, tłumiąc śmiech, zbiegamy na dół. I kiedy w końcu, w gotowej wersji filmu znajdzie się wierszyk na temat gór w wykonaniu cioci, to dopiero wtedy dociera do nas, że ten tekst jest bardziej na miejscu niż to, co próbowaliśmy wydusić z niej wbrew jej woli.
Na wspólnie prowadzone licytacje górskich pamiątek w Samotni (chodzi o Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy) Banan – mocno zajęty człowiek – przybywał zazwyczaj w ostatniej chwili, w ciemnościach, z całą rodziną, wielkim plecakiem, sankami, wanienką do kompania maleństwa i „redukcją” na zbyt duży otwór w schroniskowej toalecie (zamiast nocnika). Jedno z wydarzeń licytacji wzbudziło poruszenie daleko poza Samotnią. Licytowane były śnieżne ślady yeti. Ślady zrobił Banan przed schroniskiem odciskając swoje stopy oraz zostawiając duży – aby nie było wątpliwości, że chodzi o yeti – ślad moczu. Dowód istnienia Człowieka Śniegu został wniesiony na tacy przed publiczność. Licytacja szła nadspodziewanie dobrze i zakończyła się okrągłą kwotą bodaj dziesięciu tysięcy złotych. Szczęśliwym nabywcą został Leszek Czarnecki (tak, tak, ten Leszek Czarnecki od Getin Banku i Sky Tower). Na światowe giełdy natychmiast dotarł komunikat: Czarnecki inwestuje w siki Banana! Widocznie coś wie!? Może rzeczywiście warto...? Banan postanowił jednak nie wyprzedawać się do cna i uspokoił notowania w Tokio i Nowym Jorku.
Kilka lat temu Banan obchodził czterdzieste urodziny. Niestety (albo na szczęście) nie było mnie tam. Wiem jednak z relacji wielu niezależnych świadków, że było to kolejne spotkanie z Ciekawym Człowiekiem. W jego efekcie, jeden z uczestników, który skaleczył się w głowę, został fachowo zaopatrzony przez licznych na imprezie lekarzy i odstawiony do dyżurującego szpitala. Przyjmujący lekarz chyba wiedział skąd przybywa ranny. Za zwoje bandażu na głowie miał powtykane kolorowe świeczki z urodzinowego tortu. Wyglądał jak ognisty ptak. Przez chwilę on też był Ciekawym Człowiekiem…
Niedawno Banan kupił wieżę ciśnień w jednej z wielkopolskich miejscowości. Bo była okazja. Wśród wszystkich wież ciśnień, ta była do kupienia za naprawdę okazyjną cenę. Po co? Takie pytanie może zadać tylko dyletant, który nie oglądał „Hydrozagadki": Dobrze jest łączyć przyjemne z pożytecznym i dobrze jest mieć wieżę ciśnień. Może lekko zmieniłem tę kwestię, ale przecież chodzi sens...
Z drugiej strony ten sam Banan to jak najbardziej habilitowany doktor, profesor i wykładowca poznańskiego Uniwersytetu Medycznego, długoletni ratownik Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, lekarz-wolontariusz spędzający całe miesiące w najbardziej niebezpiecznych zakamarkach Afryki.
A teraz Bananowi urodził się syn. Dostałem esemesa: „Niech żyje Bruno! Pępkówka będzie 20.04.2012 i będzie to totalny odjazd! I to dosłownie o godzinie 18.45 odjedzie odjechany tramwaj pępkowy z Placu Wielkopolskiego, więc punktualność konieczna. Przewidziana moc atrakcji, potem tramwaj zawiezie nas do Starego Kina. Jeńców nie bierzemy!” Genetycy twierdzą, że potomstwo nosi w sobie materiał genetyczny ojca i matki. Ci sami genetycy twierdzą, że każdy człowiek ma 87 procent wspólnych genów z bananem. Nawet pod tym względem Banan okazał się człowiekiem niebanalnym!
Moi Drodzy! Niech żyje Bruno i niech Wam się Bruno banani!
PS. Jeśli ktoś ma zdjęcia z odjechanego tramwaju, chętnie dorzucę do wpisu.

Wstaw komentarz