Robin Williams
Mamy naturalna tendencję do utożsamiania aktora z granymi postaciami. Dobrze wiemy, że przyjęta rola jest tylko zadaniem aktorskim, pracą wykonywaną na zlecenie producenta i reżysera. Są jednak aktorzy, którzy w graną postać wkładają tyle od siebie, robią to tak naturalnie i wiarygodnie, że nie sposób oddzielić roli od rzeczywistej postaci. Takim fenomenem był Robin Williams. Mam wrażenie, że przez całe swoje życie grał właściwie tę samą rolę. Role człowieka, którego traktujemy z pewną pobłażliwością, nie zdając sobie sprawy z jego wielkości. Człowieka, który wie dużo więcej od nas, czuje więcej, ale nigdy tego nie manifestuje. Człowieka, który cicho spala się opowiadając jednocześnie dowcipy i spoglądając na nas z tym swoim ujmującym, niepewnym, nieco nostalgicznym uśmiechem. Zawsze miałem wrażenie, że postać z ról filmowych to był prawdziwy Williams. A tragiczny finał jego życia wydaje się to potwierdzać. On naprawdę spalał się. Był traktowany jako dyżurny wesołek, więc robił nam przyjemność, utwierdzając nas w tym przekonaniu. Telewizje śniadaniowe i tabloidy będą teraz wałkować pytanie: dlaczego!? Miał wszystko, sławę, pieniądze no i taki wesoły był… Jakoś nikomu do głowy przychodzi, że mając większą wrażliwość, cierpi się bardziej. I że wcale nie trzeba się z tym cierpieniem obnosić… ale to kosztuje.
Bardzo mi go żal. Otoczony wielbicielami jego talentu i słuchaczami jego dowcipów, tak naprawdę był sam. Nie potrafił wyrwać się z tej przygnębiającej samotności. W dniu urodzin swojej córki Zeldy, 1 sierpnia Robin Williams umieścił na swoim koncie na Instagramie ich wspólne zdjęcie. "Wszystkiego najlepszego dla panny Zeldy Rae Williams. – napisał - Ma już ćwierć wieku, ale zawsze będzie moją małą dziewczynką" - napisał i dodał, że ją kocha. Pamiętał, aby być dobry dla innych. Sam już nie znalazł sił, aby być dobry dla siebie…

Wstaw komentarz