Płaczecie czasem na filmach?
Długo zastanawiałem się czy zdecydować się na tekst nieco intymny. W końcu pomyślałem sobie, że właściwie to żaden wstyd. Otóż wzruszają mnie niektóre filmy. Przypuszczam, że jest to bardziej powszechna przypadłość, tylko nie każdy ma odwagę się do niej przyznać. Są takie filmy, a właściwie sceny powiązane oczywiście z całym kontekstem, w jakim się pojawiają, że coś ściska mnie w dołku, dostaję krótkiego spazmatycznego oddechu, który staram się nieudolnie ukryć, a oczy mimowolnie stają się wilgotne. Co więcej, są to zazwyczaj sceny perfidnie obliczone przez reżyserów na taki właśnie efekt. Wiem o tym, ale i tak na mnie działają. Czy wam też się zdarzyło podobnie reagować? Na przykład, kiedy Wódz w „Locie nad kukułczym gniazdem” Milosa Formanna wyrywa kamienny postument, taranuje nim okno i przywraca sobie wolność wbrew tłamszącemu go bezdusznemu systemowi. Jest zupełnie bez szans, ale na tę jedną chwilę staje się człowiekiem z własną godnością.
Albo kiedy w „Hair” po scenie, kiedy George Berger niknie w czarnej czeluści samolotu odlatującego do Wietnamu pojawia się wielkie morze białych nagrobków, a przy jednym z nich stoją jego przyjaciele? A w tle słychać „Let the Sunshine” – motyw muzyczny, który stał się jednym z pokoleniowych hymnów tamtych czasów.
Albo w „Dirty dancing” scena, kiedy główny bohater grany przez Patricka Swayze zaczyna rozumieć ile dla niego zrobiła Baby (Jennifer Grey) i jak podle zachował się zostawiając ją samą? Wraca, staje twarzą twarz z publicznością jakiegoś żenującego wieczorku dla gości hotelowych, przywraca godność dziewczynie („To moja dziewczyna. Nikt nie będzie stawiał jej do kąta!”) i razem wykonują porywający taniec finałowy? No, szczególnie ten ostatni przypadek, to klasyczny przykład tandetnego wyciskacza łez, ale mnie bierze. Niestety pełną sceną, o której opowiadam znalazłem tylko w wersji angielskiej:
Pewnie mało kto zna film wrocławianina Jarosława Marszewskiego pt. „Jutro będzie niebo”. Piękny, poetycki „film drogi” i rewelacyjnie sfilmowana opowieść o młodej dziewczynie, dziecku właściwie, która uciekła domu (gra ją jedenastoletnia, ale już wówczas bardzo rezolutna Ola Hamkało) i dorosłym mężczyźnie sponiewieranym przez życie (w tej roli Krzysztof Pieczyński). Wartością samą w sobie jest tam muzyka Mazzola, ale do rzeczy. Pod koniec filmu jest scena, w której główny bohater (Pieczyński) ma właśnie odjechać ze stacji benzynowej, gdzie trochę narozrabiał. Przypadkiem podjeżdża policyjny radiowóz z dzieckiem (Hamkało). Ona patrzy przez szybę wzrokiem osaczonej, pogodzonej z losem osoby. On ją zauważa, spojrzenia się spotykają i wtedy, choć mógłby właśnie w tej chwili zakończyć wszystkie swoje problemy, idzie po nią, aby ją uwolnić… Brzmi fatalnie, prawda? Jak scenariusz jakiegoś banalnego serialu dla niedojrzałych intelektualnie i emocjonalnie widzów.
A mnie porusza… Wiem, wygląda to tak, jakbym przyznał się, że słucham Bayer Full albo że oglądam coraz bardziej kretyńskie seriale. Ale trudno. Jakoś z tym żyję i nie widzę powodów, aby sobie tych wzruszeń odmawiać. Nawet jeśli reaguję jak pies Pawłowa na bodziec przygotowany przez sprawnego autora filmu. Pamiętam jak moja Mama płakała słuchając „Dziwny jest ten świat” Niemena. Wszyscy w domu wtedy żartowali i trochę natrząsali się z tej słabości. Teraz ją rozumiem…

Wstaw komentarz