Piersi Cnotliwych Kobiet
Doh Kromom czyli Piersi Cnotliwych Kobiet – nigdy nie byłem górach o bardziej poetyckiej i obiecującej nazwie. One naprawdę istnieją! To znaczy, te góry… Byłem tam, choć ich górskość jest niezbyt imponująca. Właściwie jest to duży płaskowyż porośnięty dżunglą na pograniczu Kambodży i Wietnamu. Osiąga 900 metrów powyżej morza, dodajmy, Morza Południowochińskiego.
Przygoda zaczęła się jesienią, kiedy zdecydowaliśmy z Natalią, że zrobimy sobie urlop w Kambodży. Zachętą była przedłużająca się obecność w tym kraju Pawła, naszego wspólnego znajomego z Dusznik Zdroju. Wyjechał cztery lata temu do pracy w wolontariacie i… tak jakoś mu zeszło. Paweł prowadzi małą firmę, która obsługuje turystów odwiedzających kraj Khmerów. Na przełomie stycznia i lutego, wieczorem, po kilkugodzinnej podróży z Phnom Penh, wysiadaliśmy przed niewielką restauracją w San Monorom. Restauracja nazywała się Mountain Center Tour i była jednocześnie siedzibą agencji organizującej trekingi po wzniesieniach i dolinach pogranicza wietnamsko-kambodżańskiego. To właśnie te wzgórza i doliny w języku miejscowego ludu Bunong nazwano Piersiami Cnotliwych Kobiet.
Miejsce jest to dość szczególne. Prowincja Mondulkiri jeszcze niedawno nie miała przyzwoitego połączenia drogowego z resztą kraju. Droga o różnej jakości co prawda łączyła niewielkie siedmiotysięczne San Monorom z Pnom Penh, ale jest to jednak 370 kilometrów, a w porze deszczowej pokonanie nieutwardzonych fragmentów traktu było niemałym wyzwaniem. Z tego względu, a może przede wszystkim mając na uwadze potrzeby militarne, zbudowano w samym centrum miasteczka pas startowy dla samolotów. Dziś jest już nieczynny, bo droga asfaltowa w ostatnich latach dotarła do miejscowości, ale robi nadal wrażenie. Znajduje się tuż przy ulicy i pasażerowie lądujących tu samolotów mogli zaraz po opuszczeniu pokładu wejść do przydrożnego sklepu. Dziś ze względu na nieco chłodniejszy klimat (San Monorom znajduje się na wysokości 800 m npm) oraz połączenie drogowe, miasteczko zaczyna być atrakcyjnym celem turystycznym. Ma jeszcze atmosferę awanturniczego pogranicza. Okolice zamieszkują drwale, rolnicy, przemytnicy ale coraz liczniejsza grupę stanowią lokalni przewodnicy i właściciele hotelików oraz bungalowów. Przewodnicy czują się w dżungli jak u siebie na podwórku, ponieważ dotychczasowe ich życie było z dżunglą ściśle związane. Dżungla żywiła, dawała schronienie i materiał budowlany. Dziś prowadzą zachwyconych turystów, pokazując jak można skorzystać z tego, co las tropikalny potrafi zaoferować, aby w nim przeżyć. Przed wyprawą bez kłopotu można pożywić się w lokalnych knajpkach i zrobić podstawowe zakupy. Miejscowość bardziej przypomina większą wieś, ale widać, że turystyczna komercja z czasem na pewno wygra. Na razie z oferty turystycznej korzystają głównie Khmerzy ale najazd Europejczyków i Amerykanów jest chyba kwestią czasu. Warto więc pośpieszyć się, póki autentyczna egzotyka nie została jeszcze zadeptana i skomercjalizowana.
Pogranicze kambodżańsko-wietnamskie ma jeszcze jedną, wcale nieodległą historię, o której trzeba wspomnieć. Podczas amerykańskiej interwencji w Wietnamie (tzw. druga wojna indochińska w latach 1957-1975), oddziały Wietnamczyków ukrywały się po stronie kambodżańskiej i z terytorium Kambodży prowadziły operacje wojskowe. Przygraniczne lasy, również po stronie kambodżańskiej, stały się więc miejscem zbrojnych potyczek. Armia wietnamska de facto okupowała wschodnią cześć Kambodży, a po roku 1970, zajmując coraz większe tereny zagroziła stolicy państwa Phnom Penh. Skłoniło to wojska USA oraz Wietnamu Południowego do wkroczenia na teren Kambodży i ocalenia rządów sprzyjającej im administracji państwa. Wszystko zmieniło się pod koniec 1974 roku, kiedy Amerykanie zaczęli wycofywać się z Wietnamu. Władze w Kambodży przejęli komuniści, tzw. Czerwoni Khmerzy dowodzeni przez niesławnej pamięci Pol Pota. W ciągu następnych kilku lat, planowa, komunistyczna gospodarka oraz systematyczna likwidacja obywateli gorszego sortu doprowadziły do głębokiego kryzysu gospodarczego i śmierci milionów ludzi. Pol Pot, w akcie desperacji zaatakował w 1979 Wietnam i szybko wojnę przegrał tracąc władzę. Czas co prawda zatarł widoczne ślady kilkudziesięciu lat wojen, ale w Kambodży nadal są duże obszary nierozminowane a tzw. pola śmierci, gdzie torturowano i mordowano Khmerów odkrywane są w kambodżańskiej dżungli do dzisiaj.
Nasza siedmioosobowa ekipa powiększyła się o dwoje Amerykanów, Niemkę i Maltankę. Rano, wesołą gromadką wraz z dwoma przewodnikami i towarzyszącym im młodym adeptem tego zawodu rozpoczęliśmy trekking. Szerokie na początku ścieżki z czasem zrobiły się wąskie, a po kilku godzinach wędrówki momentami zupełnie zanikały w gąszczu. Dżungla była taka jak miała być: intensywnie zielona, gęsta, pełna roślin, które u nas kupuje się w doniczkach w wersji miniaturowej. Główną atrakcją było pokonywanie kolejnych wąwozów. Nie wzdłuż, ale zawsze w poprzek. Wyglądało to tak, że po zejściu 200-300 metrów podziwialiśmy jakiś malowniczy wodospad, a następnie w 35-stopniowym upale wdrapywaliśmy się na przeciwległe zbocze aby… zejść do kolejnego wąwozu. Z malowniczym wodospadem oczywiście. Zdarzały się także niezbyt długie chwile wytchnienia, kiedy wychodziliśmy z leśnego gąszczu i… znajdowaliśmy się w Bieszczadach. Łąki pokrywające najwyższe rozległe wzniesienia do złudzenia przypominały nasze góry. Wiał wówczas lekki wietrzyk, szliśmy wąską ścieżką wśród sięgających pasa suchych traw i skojarzenie narzucało się samo.
Biwak zaplanowany został, a jakże, przy niewielkim wodospadzie i wśród dzikiej gęstwiny. Dopiero teraz mogliśmy docenić mistrzostwo naszych przewodników. Posiłek przygotowany wspólnie z nieznanych nam owoców, grzybów i przypraw, gotowany w bambusowej tubie, świeże ryby pieczone na ogniu, bambusowy wzmacniacz do komórki nadającej khmerskie disco polo… Było pięknie… Ostatni poszedłem spać po długim poszukiwaniu dziurki, przez którą miałem wślizgnąć się pod moskitierę przyszytą do hamaka. Spałem świetnie. Rano okazało się, że towarzystwo… zmarzło. Pojawiły się nawet opowieści, że „coś chodziło” i „coś dużego latało”. Grozę sytuacji nieco obniżyła informacja, że to, co chodziło miało zapaloną czołówkę… Gorąca kawa cappuccino z bambusowego kubka i ryżowe śniadanie postawiło jednak wszystkich na nogi i z zapałem ruszyliśmy pokonywać kolejne wąwozy. Atrakcją dnia była rozległa grota i efektowne wodospady, z których jeden ponoć był scenografią filmową. Scena polegała na tym, że dwoje zakochanych ludzi (kino khmerskie tworzone jest w estetyce Bollywoodu) przez kilka minut patrzy sobie w oczy. A wodospad szumi i szumi bardzo pięknie… Przedostatnim akcentem wycieczki było pokonanie rozległej rzeki i spotkanie… ze słoniami. W okolicach znajduje się kilka farm prowadzonych przez fundacje zajmujące się ochroną słoni. Są to najczęściej kilkudziesięcioletnie osobniki, które po przepracowaniu wielu lat przeszły na zasłużona emeryturę i żyją w warunkach zbliżonych do naturalnych. Farm ze słoniami w Kambodży jest więcej, prowadzone są przez różnorakie fundacje i posiłkują się pracą wolontariuszy, którzy przybywają z Europy bo kochają zwierzęta. W niektórych przypadkach jest to rzeczywiście działalność charytatywna, w niektórych zwykły biznes, bo kąpiel ze słoniem w dzikiej dżungli pod malowniczym wodospadem to zawsze jakaś odmiana w codziennym życiu Europejczyka. No więc słonie były, kąpiel była, zdjęcia były i ruszyliśmy do wsi, która stanowiła ostatni punkt wycieczki. Właściwie to była osada z kilku chałup. Dokładnie takich jak w relacjach telewizyjnych podróżników: ściany z bambusa, strzechy z liści palmowych, na stole przed domem spały zwinięte w kłębek psy, pod stołem buszowała mała czarna świnia, a chude kury, bez większej nadziei, poszukiwały czegoś w udeptanej ziemi. Śladem cywilizacji był skromny sklepik mieszczący się w szafie właściciela największego domu oraz busik czekający na nas. Z ulgą zdjąłem przepocony plecak. Usiadłem na ławeczce, a psy bez entuzjazmu opuściły stół. Słońce grzało, wąwozy się skończyły, a w sklepiku było piwo, więc znów znalazłem się w niebie…
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o innej relacji z tego samego miejsca. Autorem jest znany w Polsce z zupełnie innej strony Piotr Tymochowicz, specjalista od tworzenia wizerunku politycznego i różnego rodzaju narracji czyli… alternatywnej prawdy. Oto fragmenty relacji z tego samego miejsca:
Tym razem – moja wędrówka była bardziej symboliczna niż wyczynowa – choć przejście 40 km przez dżunglę nie należy do zadań łatwych, tym bardziej bez maczety. […] Oprócz tego trzeba zawsze pamiętać o tym, by nie wchodzić do dżungli najedzonym – a raczej głodnym, lub umiarkowanie głodnym, ponieważ wtedy jesteśmy bardziej czujni i mamy szansę uniknąć wielu niebezpieczeństw. […] Tym razem trafiłem na ślady łap tygrysa. Na szczęście jego rewir polowań ma średnicę ok 60 km, a ponadto tygrysy nie przepadają za ludzkim mięsem, atakują raczej w ostateczności, kiedy są bardzo głodne. Spotkałem też dziwny rodzaj zwierząt pół-zwierząt pół-roślin – białe jakby pyłki mlecza z odnóżami – poruszające się sprawnie po konarach drzew. […] Dżungla jest jak jeden wielki organizm. Ona w pewien sposób – jak dzikie zwierzę – zdaje się rozpoznawać kiedy się jej boimy, a kiedy ją kochamy. […] Dotarłem do rejonów, gdzie nie tylko nikt nie widział żadnego Polaka, czy Europejczyka ale nawet białego. Więc stałem się lokalną atrakcją dla okolicznych plemion. (Facebook, 2 stycznia 2017, profil PT)
To jest właśnie ta narracja.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć z naszej wycieczki.

Wstaw komentarz