My, emerytowani freeganie
Jadąc ostatnio do Wrocławia miałem okazję wysłuchać audycję o freeganach. Młody człowiek opowiadał, jak to ruch ten kilka lat temu zawitał do Polski. Najpierw krótka informacja dla początkujących: według polskiej Wikipedii freeganizm to antykonsumpcyjny styl życia, polegający na ograniczaniu udziału w konwencjonalnej ekonomii. (…) Freeganie stawiają na społeczność, hojność, wolność, współpracę oraz dzielenie się – jako kontrast dla społeczeństwa opartego na materializmie, moralnej apatii [ten zwrot najbardziej mi się podoba – ZP], współzawodnictwie, konformizmie i zachłanności. Ideologia ta, wraz ze wzrostem mody na ochronę środowiska stała się w Europie Zachodniej tak popularna, że w Barcelonie powstał nawet specjalny przewodnik po mieście dla freegan. Polscy przedstawiciele tej ideologii (i zarazem stylu życia) używają wobec siebie również określenia kontenerowcy. Freeganizm obejmuje zarówno poszukiwanie żywności już wyrzuconej do śmieci, ale także proszenie o nadmiarowe i niepotrzebne towary zanim zostaną one wyrzucone przez restauracje, sprzedawców z targowisk lub hipermarkety.
Tyle źródła. Nigdzie nie ma informacji kiedy ten ruch walczący konformizmem, zachłannością i moralną apatią (!!!) powstał. Otóż wyjaśniam i wnoszę istotne uzupełnienie. Ruch powstał we Francji, w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. A dokładnie w Chamonix, na miejscowym targowisku, za sprawą reprezentantów polskiego alpinizmu. Czynnie w tym ruchu uczestniczyłem, więc mogę opowiedzieć o kilku historycznych wydarzeniach z jego zamierzchłych początków.
Zaraz po dotarciu do legendarnej Mekki alpinizmu trzeba było uporać się z odpowiedzią na zasadnicze pytanie: wspinać się i wydawać pieniądze (a każdy wydatek bolał jak wyrywana wątroba), czy zrezygnować ze wspinania i poświęcić się idei frreganizmu czyli walce z moralną apatią. Była jeszcze trzecia droga – niby się wspinać, a cały wolny czas poświęcić na penetrowanie śmietników. Wielu wybierało także freeganizm pośredni czyli zbieranie butelek zwrotnych. W zbieraniu butelek miałem pewną wprawę, ponieważ w młodości byłem stałym bywalcem stadionu, na który miejscowa drużyna Budowlanych Lubsko odnosząca sukcesy w klasie okręgowej przyciągała rzesze wiernych kibiców, a ci z kolei zostawiali dziesiątki butelek po winie. Wypatrywanie flaszek w krzakach przychodziło mi więc z łatwością. Ale to nie był poważny interes. Uzbieranie plecaka butelek zajmowało nawet cały dzień, a dużo prostszym sposobem było "znalezienie" całej skrzynki na zapleczu sklepu i bezczelne sprzedanie jej zawartości od frontu, w kasie. To już był freeganizm komercyjny. Pamiętam, jakie gromy posypały się na Ankę Czerwińską - sławną alpinistkę i himalaistkę, kiedy przyznała się do podobnych praktyk. W tamtych czasach było to przyjęty i akceptowany zwyczaj. Nawet jeśli ktoś miał dylematy moralne, to ich nie ujawniał. Był to element walki o przetrwanie i takie nieeleganckie chwyty nie powodowały żadnego środowiskowego ostracyzmu. Więcej, budziły podziw i szacunek dla sprytu i przedsiębiorczości. Oraz zaangażowania w walkę z moralną apatią. Niektórzy nawet traktowali kradzieże jako akt społecznej i historycznej sprawiedliwości. W końcu to myśmy wygrali wojnę, a oni mieli lepiej! No i pięknie można się było wpisać w ograniczanie udziału w konwencjonalnej ekonomii czyli ducha freeganizmu. O samym freeganizmie nikt jeszcze nie słyszał.
Przedmiotem zainteresowania było niemal wszystko. Któregoś dnia do mojego namiotu w lasku przy mostku himalajskim w Les Praz podszedł W., uczestnik naszego wyjazdu. Okazało się, ze właśnie zaangażował się freeganizm odzieżowy.
– Buty mam fajne zamszowe, chcesz? – zagadnął.
– A dlaczego ty nie chcesz? – Taka hojność u W. była zaskakująca.
– Bo na mnie są za ciasne.
– A skąd je masz? – Jakoś ciągle sprawa wydawała mi się podejrzana.
– A tam, koło torów kolejowych były. Akurat przechodziłem. Leżały, to wziąłem.
– Tylko buty były?
– Nie tylko. Był jeszcze garnitur, ale w środku był jakiś facet.
Oprócz butelek bogatym źródłem dóbr, marnowanych przez konformistyczne i zachłanne społeczeństwo francuskie, było chodzenie na fajans, czyli wizyty na lokalnym targowisku z produktami rolnymi. Pod koniec dnia handlowego można było dostać za darmo uszkodzone warzywa i owoce, nadgniecione jajka oraz resztki pełnowartościowego towaru, którego nie opłacało się handlowcom zabierać. Kiedyś przyniosłem na kemping wielki wiecheć naci „z pietruszki”, aby doprawiać nią nasze zupki z torebek. Niestety, wkrótce mnie uświadomiono, że to jedynie bezwartościowa nać... marchewki. Bardziej wyrafinowanym sposobem zdobywania warzyw był wymyślony przez wrocławian numer „na żółwia”. Przy podstawowej znajomości francuskiego wchodziło się do sklepu i pytało, czy można dostać jakieś warzywa dla żółwia. Mamy bowiem niezwykle żarłocznego żółwia, on ciągle jest głodny i bardzo lubi warzywa. Sposób był dobry do momentu, kiedy jeden z ekspedientów ucieszył się z wizyty takich oryginalnych klientów i zaproponował kupienie bardzo drogiej, ale znakomitej karmy. Dla żarłocznych żółwi właśnie. Zazwyczaj jednak nasza znajomość francuskiego była mizerna i sprowadzała się do kilku słów. Utrudniało to zdobywanie żywności i prowadziło do licznych nieporozumień. Kiedyś na tabor w lasku trafił plastikowy pojemnik w kształcie kostki do gry. Pojemnik był pięciolitrowy i wypełniony do połowy płynem, który, przynajmniej z zapachu, przypominał wino. Szczęśliwy znalazca nie bardzo był pewien, na co trafił i pilnie poszukiwał kogoś, kto mógłby przetłumaczyć napis na naklejce. A największymi literami było na niej napisane Vin du table.
– To znaczy – wczytywał się jeden ze znawców języka francuskiego – to znaczy, że jest to wino.
– To wiem, ale jakie? Tu obok coś jeszcze napisali. – znalazca coraz bardziej się niecierpliwił – Można to pić?
– Vin znaczy wino – pouczał znawca języka – A tu obok napisali du table. To oznacza, że... jest zrobione z tabletek. Czyli chyba można.
Zaangażowaliśmy się także we freeganizm pocztowy. Polegał na naklejaniu na listy do Polski etykietek z serków topionych. Głupi kapitalistyczny automat na poczcie nie odróżniał ich od zwykłych znaczków pocztowych i listy dochodziły. Wynaleźliśmy także freeganizm telekomunikacyjny. Otóż automaty w budkach telefonicznych były tak skonstruowane, że monetę należało wrzucić dopiero po uzyskaniu połączenia. Było na to kilka sekund czasu, po czym następowało rozłączenie. Te kilka sekund zazwyczaj wystarczało, aby zakomunikować, że zaraz będzie drugie połączenie i będę bardzo szybko mówił. Co więcej, automaty telefoniczne co jakiś czas były tak łaskawe, że wypluwały pięciofrankówkę pozostawioną przez jakiegoś roztargnionego Francuza. Taki bonus, jak wynikało z moich badań, wypłacał co piąty automat. Absolutnym szczytem wtajemniczenia w ruch freeganów był freeganizm basenowy. W Chamonix basen jest w centrum miasta, ale cześć ogrodzenia usytuowana była wśród drzew. Właśnie tam trzeba było przeskoczyć płot, przebrać się w krzakach i wejść swobodnym, leniwym krokiem bywalca pomiędzy plażowiczów. Mniej doświadczeni przeskakiwali co prawda przez płot, ale z krzaków wynurzali się we flanelowych koszulach i rozciągniętych socjalistycznych dresach. Nie wiedzieli, że za kasą biletową znajduje się przebieralnia z szafkami i nikt ubrany na basenie nie powinien się pojawić. Tacy „tekstylni” delikwenci byli natychmiast sprawdzani i bez pardonu usuwani. Basen zrobił na mnie duże wrażenie. Kiedy na początku pobytu przypadkiem trafiłem w to miejsce, rzuciłem okiem przez ogrodzenie z typowej siatki i... znacznie uważniej spojrzałem jeszcze raz, bo nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem: kobiety opalały się z nagimi biustami! Pierwszy raz widziałem coś takiego! Byłem już dużym, dwudziestoośmioletnim młodzieńcem i wiedziałem, że takie miejsca istnieją, ale w życiu bym nie przypuszczał, że w środku miasta! Z czasem oswoiłem się z tym zjawiskiem, a po wyjeździe w skałki Calanques na Lazurowym Wybrzeżu widok roznegliżowanych, nieznajomych pań zupełnie mi spowszedniał. Nie jestem do końca pewien, czy podglądanie gołych pań to nadal freeganizm, ale czułem że właśnie w tym miejscu zrzuciłem z siebie balast dzikusa ze Wschodu i zostałem Europejczykiem.

Czerwiec 21st, 2013 - 10:45
Piękne:)
Wychodzi na to, że jedną, przynajmniej, nogą freeganizm tkwi w głębokim PRL-u, mentalnie, że tak to pokrętnie sformułuję;)))
Nawiasem i poważnie;
freeganie czy ‚pospolici’ kontenerowcy, różnica w filozofii i warunkach życiowych, ale kiedy widzę ludzi wybierających jedzenie ze śmietników, ogarnia mnie przygnębienie, bo rozumiem, że jest to, jednak, jakaś konieczność.I kiedy cos wyrzucam, a wyrzucam, to staram sie oddzielnie to, co jadalne, a to, co zepsute, chowam głęboko, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że ktos sie zatruł, z moim w tym udziale.
Czerwiec 21st, 2013 - 11:10
Interpretacja w tekście jest oczywiście mocno naciągana. Czym innym jest grzebanie w śmietnikach z konieczności, a czym innym dla idei… oraz walki z moralną apatią.
Czerwiec 21st, 2013 - 18:38
I czym innym, kiedy ma się lat dwadzieścia i wiatr w żaglach…;)
Czerwiec 23rd, 2013 - 18:00
… i wiatr w żaglach!
Luty 19th, 2016 - 01:24
Dobra ta metoda ze znaczkami i ciekawie ukazana historia freegan :) Polacy to najwięksi cwaniacy