Między relacją a kreacją
Huk, jaki towarzyszy wydanej niedawno książce „…” (tytułu nie wymienię, aby nie narazić na zarzut łamania sądowego zakazu reklamy) sprowokował do ponownej dyskusji o określeniu granic etycznych w sposobie relacjonowania wydarzeń. Przypomnę, że w ubiegłym roku z nagrodą lądeckiego festiwalu wyjechał film Elizy Kubarskiej i Davida Kaszlikowskiego „Co się zdarzyło na wyspie Pam?”. Niespełna rok później ukazała się książka Joanny Onoszko relacjonująca tę samą wyprawę ale w całkowicie odmienny sposób. Co prawda na wstępie pojawia się uwaga, że jest to literacka fikcja, ale dyskusja w środowisku wspinaczkowym wskazuje, że identyfikacja bohaterów książki nikomu nie sprawiła problemu. Autorka książki, wraz ze swym mężem zostali poproszeni o pomoc w przygotowaniu reportażu z eksploracji wspinaczkowej na jednej z wysp Grenlandii, na tytułowej wyspie Pam. Z wyprawy Onoszko wróciła zdruzgotana filmową prozą. Zarzuca autorom filmu, że kreują fałszywą rzeczywistość — Byłam świadkiem robienia zdjęć do filmu dokumentalnego w innych miejscach niż na drodze wspinaczkowej, którą dokumentowano — relacjonuje dla Newsweeka – Przygotowania przypominają plan serialu, a potem jeszcze komputerowo podkręca się kolory, lub przekręca pod takim kątem, żeby góra była bardziej stroma, by wiało grozą. (…) W dodatku zrobienie tych super zdjęć zajmuje globtroterom tyle czasu, że nie starcza go już na właściwy cel wyprawy.
Zastanawiam się, czy rzeczywiście została przekroczona ta cienka granica między koniecznością realizacji zdjęć w warunkach technicznie możliwych, a nadużyciem, które prowadzi do tworzenia zupełnie nowej rzeczywistości. Pamiętam, jak dyskutowano o sławnym reportażu Ewy Borzęckiej „Arizona” prezentującym niezbyt piękną rzeczywistość popegeerowskiego osiedla. Dla mieszkańców osiedla jedynym sposobem oderwania się od męczącej beznadziejności jest „Arizona” – wino o nazwie zastępującej dalekie podróże. Borzęckiej zarzucano, że kupowała wino, aby prowokować bohaterów filmu do picia i później dyskretnie filmować ich żenujące zachowania. Uznawano, że jest to nadużycie, które fałszowało rzeczywistość. Kevin McDonald, autor głośnego filmu „Czekając na Joe”, zjawił się co prawda pod Siula Grande, gdzie Joe Simpson przeżywał swoją gehennę, ale sporo zdjęć nakręcił gdzie indziej. Role K2 w kilku filmach grały góry Alaski. Głośny tryptyk Krzysztofa Langa o tragicznym roku 1986 pod K2 powstawał głównie w Tatrach – a był to bez wątpienia dokument. No więc gdzie jest ta granica? — Podróżnicy uważani są za osoby, które żyją ciekawiej, lepiej, nieubabrane w prozę codzienności — kontynuuje w Newsweeku Joanna Onoszko — Dzięki temu mają mieć patent na różne prawdy objawione i pouczać innych jak żyć. W tym stwierdzeniu chyba tkwi rozwiązanie owej zagadki. Zderzenie nieco infantylnej wizji wyprawy po której posiądzie się „prawdy objawione” zderzyły się z trywialnym warsztatem filmowy. Może zbyt trywialnym, może rzeczywiście autorzy poszli o krok za daleko chcąc sprostać sponsorom i medialnej presji.
Staszek Handl, mój wspinaczkowy idol z czasów, kiedy byłem zwinny jak wiewiórka, niepokonany do dziś mistrz polskich piaskowców, twierdził, że we wspinaniu musi być zachowana proporcja pomiędzy trudnościami technicznymi i psychicznymi. Tak szlachetny podział proporcji daje tylko wspinanie na żywca, bez asekuracji. Zdjęcia robione w górach, te najbardziej szczere i wartościowe, robione są właśnie na żywca, bez dodatkowej asekuracji całym zespołem i tonami sprzętu. Te zdjęcia są najbardziej prawdziwe, poruszające i wartościowe. Rejestrują chwilę zawstydzającej słabości, autentyczne wzruszenia , prawdziwe triumfy lub naprawdę tragiczne porażki. Znam tylko jednego człowieka, który potrafi to robić, sam zawsze usuwając się poza kadr obiektywu. To Darek Załuski. Trudności, chwile zwątpienia, heroiczny wysiłek, ryzyko, walka z samym sobą, czekan wzniesiony na Evereście lub K2, „naprężony grzbiet wszechświata” to domena bohaterów wypraw. Darek tylko idzie obok i filmuje.

Wstaw komentarz