Zbigniew Piotrowicz blog i serwis internetowy

Do Himalajów, wiecznych śniegów skarbnicy

Wisiałem na elewacji dyrekcji CPN-u we Wrocławiu. Lato było wyjątkowo upalne. Wszyscy wokół wyjeżdżali na wakacje albo z nich wracali. Budynek był tak usytuowany, że mogłem przypatrywać się grupkom roześmianych opalonych ludzi, wychodzących z dworca Wrocław Główny. Sztywny od farby drelich uwierał, spod kasku spływał pot, który piekł w oczy, bolały plecy. Czy to miało sens? Otóż tak! Te pieniądze miały iść na wyprawę życia!

Nareszcie zobaczę Himalaje. Najwyższe, najtrudniejsze, najpiękniejsze góry świata! Po kilku mniej udanych przymiarkach najnowszy projekt wyglądał bardzo realnie. Piętnastoosobowa ekipa, z którą miałem zabrać się jesienią, zdobyła już sporo doświadczeń na kilku innych wyjazdach. Co prawda jakoś tak się składało, że ani razu nie weszli na żadną górę, ale to mnie nie zrażało. Mieliśmy dotrzeć w masyw Ganesh Himal i uderzyć na jakiś siedmiotysięczny wierzchołek, najlepiej bez polskiego wejścia. Szczegółowego planu nie było. Na miejscu mieliśmy zobaczyć, co jest trudnego do zrobienia.

Byłem zachwycony. Spełniały się marzenia.

 

Ku niezdobytym szczytom

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych problem wyjazdu do Indii i Nepalu sprowadzał się do konieczności zgromadzenia odpowiednich towarów. Polskie złotówki, niewymienialne i gwałtownie tracące na wartości wskutek inflacji, były właściwie bonami płatniczymi a nie pieniędzmi. Tak więc z braku prawdziwych pieniędzy trzeba było mieć różne towary, które zabierało się ze sobą i wymieniało lub sprzedawało. Uzyskane w ten sposób fundusze pozwalały na dalszą podróż. Oczywiście wszelkie próby legalnej wymiany złotówek na tak pożądane prawdziwe pieniądze były niemożliwe ze względu na różne limity i bzdurny, oficjalny kurs bankowy. Według tego kursu można było prawdziwe pieniądze tylko sprzedać, ale nie kupić. Gromadzenie sprzętu zaczęło się więc od rozpoznania, jakie kryształy w tym sezonie cieszą się największym powodzeniem w Delhi. Dotarła do nas wiadomość, że muszą być dwukolorowe, z fragmentami barwionymi w kolorze złotobrązowym. Inni mieli zająć się zdobyciem suszarek do włosów, najlepiej kilkudziesięciu, a jeszcze inni zebrać informacje, gdzie w prowincjonalnych sklepach można jeszcze kupić aparaty Zenit TTL. Wrocław bowiem był już dokładnie z nich wyczyszczony, ze względu na intensywny ruch turystyczny w kierunku dalekowschodnim. Warto było też zabrać podwójną ilość wyrobów puchowych, parę niedrogich enerdowskich zegarków ruhla, koniecznie z czerwonym sekundnikiem i datownikiem w małym kwadratowym okienku w cyferblacie. Oczywiście wzięliśmy też sporo sprzętu górskiego: namioty, liny, pętle, kilkadziesiąt tytanowych śrub do lodu, karimatki, palniki butanowe. W dużym pokoju jednej z wrocławskich willi wszystko zostało zapakowane do niebieskich plastikowych beczek. Było ich chyba ze dwadzieścia. Na kilka dni przed wyjazdem nadszedł czas odprawy celnej. Celnik, przeglądający nie pierwszy raz podobny bagaż, nie był specjalnie zdziwiony jego zawartością. Wypełnił długą listę przedmiotów odprawianych warunkowo, kazał poprzewiercać zakręcane pokrywy beczek i wszystkie starannie zaplombował. Z podziwem patrzyłem na fachowość M., który osobiście operował wiertarką i pomagał zakładać plomby. Fachowość polegała na tym, że otwór był tak wykonany, aby bez kłopotu można było zdjąć pokrywę razem z nienaruszoną plombą. Wyruszaliśmy w ostatnich dniach października. Po niedawnej katastrofie jednego z kilku iłów 62 w Lesie Kabackim, LOT wycofał te maszyny z eksploatacji. Na długich trasach latały tupolewy o znacznie mniejszym zasięgu. Z tego względu mieliśmy mieć dwa przystanki na tankowanie: pierwszy w bułgarskim Burgas, drugi w Dubaju.

Burgas o trzeciej nad ranem kojarzy mi się wyłącznie ze zmęczoną starą kobietą, ciągnącą przez halę przylotów szarą szmatę. W ten sposób myła podłogę. Dubaj był synonimem bogactwa i nowoczesności oraz strategicznym miejscem dla naszych górskich planów. Na polecenie Kierownika każdy miał mieć określoną ilość dolarów na uzupełniające zakupy, aby wesprzeć wyprawowy budżet. Mieliśmy kupić w strefie wolnocłowej Johny Walkera w litrowych butelkach z czerwoną etykietą i aparaty Konica Pop, bo na nich jest najlepsza przebitka. Za jedną butelkę whisky kupioną za dwa i pół dolara uzyskiwało się w Delhi piętnaście dolarów, a więc zysk był porównywalny z półmiesięcznym wynagrodzeniem w sektorze gospodarki uspołecznionej w Polsce. Mniej zorientowanym podpowiem, że sektor gospodarki uspołecznionej to był ten, który miał się dynamicznie rozwijać dzięki dalekowzrocznym planom, a który jakoś się nie rozwijał. Zadowoleni z poczynionych inwestycji wylądowaliśmy w Delhi i... tu wykonaliśmy fałszywy krok. Z dość pokaźnym bagażem „osobistym” stanęliśmy przed dylematem: ryzykować przejście przez zieloną bramkę (nothing to declare) i iść w zaparte, że nie mamy nic do oclenia, czy na bramce czerwonej ująć celników uczciwością i coś tam zadeklarować, ale na pewno mniej, niż mamy w rzeczywistości. Nasze narady i nerwowe jazdy wózkami po hali przylotów nie mogły ujść uwagi funkcjonariuszy. W międzyczasie przyleciał samolot z Moskwy i większość pasażerów, tych z największymi bagażami, razem z wózkami wjechała prosto do toalety. W końcu zdecydowaliśmy się jednak na wersję „deklarujemy tylko troszeczkę” i ruszyliśmy. Niestety, zakończyło się to totalną porażką. Zabrano nam większość butelek, zostawiając po jednej na otarcie łez. Tylko M., wymachując paszportem, przekonał celników, że za kilka dni ma urodziny i puszczono mu wszystkie pięć flach. Kiedy tak okradano nas w biały dzień, z zazdrością patrzyliśmy, jak przebiegli pasażerowie samolotu z Moskwy, po przeczekaniu pół godziny w lotniskowym sraczyku, sprytnie dołączyli do fali pasażerów z Londynu i bez problemu przeszli ze swoimi tobołami przez zieloną bramką, bez jakiegokolwiek zainteresowania ze strony służb celnych.

 Ciąg dalszy w wydaniu książkowym

 

 

Be Sociable, Share!
  • Twitter
  • email
  • StumbleUpon
  • Delicious
  • Google Reader
  • LinkedIn
  • BlinkList
    Wydrukuj tę stronę Wydrukuj tę stronę
    Komentarze (1) Trackbaki (0)
    1. Witaj Zbyszku.

      Piszę do Ciebie, albowiem szukając mojej antykwarycznej staroci z 1981 r. natrafiłem na Twój blog z zapowiedzią nowej książki „Do Himalajów wiecznych śniegów skarbnicy”. W pierwszej chwili – zadowolenie, że moja książka znalazła Twoje uznanie, ale po chwili refleksja i pytanie: – Czy Ty ją w ogóle miałeś w ręku? Wymyślić tytuł dokładnie taki jak ten, złożony z pięciu wyrazów? To możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. Oczywiście nie miałbym nic przeciwko wykorzystaniu go przez Ciebie, ale miło byłoby, gdybyś podał jego pochodzenie. Wszak odwoływanie się do pierwszej polskiej wyprawy w Wysokie Himalaje – na dziewiczy prawie ośmiotysięcznik Kangbaczen – ujmy Twojej relacji nie przyniosłoby. I jeszcze wyjaśnienie, tytuł mojej książki nawiązywał do znaczenia tybetańskiej nazwy masywu – Kangczendzongi.
      Trudno mi to zrozumieć i nazwać, ale w dalszej części tekstu w Twoim blogu natrafiłem jeszcze na jedno (?): „Ku niezdobytym szczytom”. O ile pamięć mi dopisuje jest to dokładnie tytuł książki Chwaścińskiego, którą w młodości pochłaniałem, nawet nie marząc, że będę miał szansę wchodzenia na takie właśnie szczyty.
      Nie jestem pewien, czy dobrze robię pisząc do Ciebie, bo w końcu sprawa błaha. Chyba że miałoby to uchronić Cię przed krytyką już post factum, po wydaniu książki. Życzę Ci jej ukończenia i zainteresowania licznych czytelników. Z górskim pozdrowieniem – wojtek brański


    Wstaw komentarz

    Brak trackbacków.