Katastrofa!
Bieszczady to dla mnie miejsce ważne. Po Karkonoszach, drugie góry w których uczyłem się górskiego abecadła. Buszowanie po lasach Chryszczatej, noclegi pod gołym niebem na połoninach, pierwszy baran pieczony na ognisku, autostop na pace ciężarowego ziła, rozbite, drewniane bunkry z lat czterdziestych, fascynacja wolnością i własną młodzieńczą sprawnością. Ten świat był mój. Potem, po dwudziestu latach, odbyłem pierwszą podróż sentymentalną. Trochę się zmieniło, ale było sympatycznie. Tamte Bieszczady jeszcze istniały. Dwa lata temu musiałem już ich szukać, ale mimo wszystko znalazłem („Tamte Bieszczady”). Tym razem byłem świadkiem katastrofy. Na zaproszenia Jagody i Maćka wybraliśmy się na dwa dni do Wetliny. Mało czasu ale chciałem odetchnąć tamtym powietrzem, popatrzyć na połoniny, posiedzieć przy ognisku… Wiem, wiem. To może nie był najlepszy czas. Można było przewidzieć, że długi wakacyjny weekend pewnie przyciągnie więcej ludzi. Ale po kolei.
Pierwsze sygnały przyszły już na autostradzie. Kolejki na bramkach sięgały kilometrów. Pierwsza we Wrocławiu, druga przed Katowicami (największa!), trzecia przy wyjeździe na Kraków i ostatnia przed Krakowem. W sumie stałem w korkach mniej więcej tyle czasu ile jechałem. Czyli raczej bez sensu. Zjazd na Brzesko miał uwolnić nas od autostradowego tłoku. Ale tak się nie stało. Następne godziny jechaliśmy czasem szybciej, czasem bardzo wolno w długiej kawalkadzie samochodów.
Zażartowałem na FB, że wszyscy jadą do Wetliny… i niestety niewiele się pomyliłem. Słoneczny poniedziałek wyglądał tak: kolejka samochodów do parkingu na Przełęczy Wyżniej od strony Wetliny sięgała poniżej serpentyn i właściwie zaczynała się zaraz za Wetliną. Kierowcy, którzy chcieli przedrzeć się na Ustrzyki, mieli problem z tymi, którzy usiłowali przedrzeć się tym samym pasem w drugim kierunku. Kolejka do parkingu w Wołosatem, skąd większość startuje na Tarnicę, już przed południem miała ponad kilometr i szybko rosła. Kolejki do kasy biletowej Parku, szacowano na 50 minut czekania. Aby wyjechać ze schroniskowego parkingu w Wetlinie trzeba było długo czekać ze względu na wielki ruch w obie strony.
Tamy i elektrowni w Solinie nie można zwiedzić, bo bilety są sprzedane na dwa dni naprzód. Korona tamy zmieniła się w tłoczny deptak z dziesiątkami straganów wypełnionych chińską tandetą, oscypkami, goframi. Nad całością góruje wesołe miasteczko. Takiego armagedonu nie widziałem nawet w szczycie sezonu turystycznego w Karpaczu, Ustce czy na Helu. Pamiątkowa zaraza i kompletny chaos urbanistyczny i architektoniczny sprawiły, że Bieszczady straciły swoją odrębność i przypominają najbardziej koszmarne letniska.
Zalew tandety, tysiące samochodów, dziesiątki tysięcy ludzi sprawiły, że pierwszy zobaczyłem dawną turystyczną atrakcję, której pojemność została przekroczona. Na dodatek zmienił się turysta. To nie jest człowiek z plecakiem; w kilometrowym ciągu samochodów stojących przed placykiem w Dołżycy, gdzie odbywał się Festiwal Rozsypaniec stały same klimatyzowane bryki. Dziś po Bieszczadach jeździ się samochodem, który to proceder – biję się w piersi – sam stosowałem.
Ja wiem, że sentymentalne wycieczki kiedyś tak się kończą. Ale jednak żal. Być może za kilka, kilkanaście lat nie da się już uciec na połoniny? Tam, z góry nie widać tej katastrofy, ale jak długo jeszcze...?

Wstaw komentarz