Jack Kerouac i Gus Gusciora
Kończę właśnie „W drodze” Jacka Kerouaca - kultową książkę beat generation. Była to grupa młodych Amerykanów tworząca nieformalny ruch literacko- kulturowy. Swym zachowaniem i twórczością manifestowali idee anarchistycznego indywidualizmu, nonkonformizmu i pełnej swobody twórczej. W latach pięćdziesiątych XX wieku byli w konserwatywnych Stanach Zjednoczonych zjawiskiem szokującym i trudnym do zaakceptowania. Dzięki pokoleniu bitników dziesięć lat później, właśnie w Stanach najpełniej rozwinął się ruch hippisowski przejmując ich kulturowy i artystyczny dorobek. „W drodze” to opowieść o szalonej wielomiesięcznej podróży. Podróży bez konkretnego celu, bez pieniędzy ale w gronie przyjaciół i dającej mnóstwo ekstatycznych doświadczeń. W 2001 roku poznałem w Telluride (Kolorado) Gusa Gusciorę. Gus był autorem filmu zakwalifikowanego do lokalnego festiwalu filmów górskich, a ja miałem okazję skorzystać z jego gościny. Był postacią żywcem wyjętą z książki Kerouaca. Urodził się w Polsce, ale jako trzyletni chłopiec wyjechał wraz z rodziną do USA. Można się domyślać, że w domu raczej się nie przelewało. Gus, mając osiemnaście lat postanowił ruszyć w świat. Wyruszył z Florydy na Alaskę, jak jego poprzednicy sprzed pięćdziesięciu lat – autostopem. Również ta podróż trwała długo i obfitowała w wiele spotkań, doświadczeń i przygód. Przypadek sprawił, że któregoś dnia znalazł się Telluride, niewielkim dwutysięcznym miasteczku wśród Gór Skalistych w Kolorado.
- To jest miejsce dla mnie… - pomyślał , a ponieważ w tym małym miasteczku są trzy studia filmowe i jeden filmowy festiwal, pomyślał także, że robienie filmów to jest jego przeznaczenie. Gus był drobnym, szczupłym i niewysokim mężczyzną. Kiedy go poznałem, mieszkał z bardzo wysoką barczystą Norweżką o blond włosach. Zajmowali niewielki domek przy jednej z bocznych ulic. Domek wyposażony był w całości w sprzęty z tzw. free boxu. To zestaw dużych bardzo pojemnych regałów i skrzyń, znajdujących się na ulicy. Niepotrzebne ubrania, meble, rowery, narty inne przedmioty można było tam zostawić, aby znalazły swoje zastosowanie u kogoś innego. Z free boxu Gus miał nawet motocykl, którym w pewne popołudnie wybraliśmy się do jednej z okolicznych dolinek na buldery. Gus nie miał nawet klucza do domu. Przez cały czas w mieszkaniu pojawiali się różni ludzie. Przychodzili, jakby też w tym domu mieszkali.
- Po co mi klucz – tłumaczył – przecież ja tu nie mam nic, czego nie można by wziąć sobie z ulicy! Na wspomnianym festiwalu Gus prezentował swój w pełni autorski film pt. „Tragedia i triumf na Firecraker Hill”. Film spełniał wszelkie kryteria idealnego kina niskobudżetowego. Scenariusz powstał w jednym z barów przy głównej ulicy ( która wyglądała jakby kręcono na niej westerny), wszystkie zdjęcia zrealizowane zostały w jeden dzień w parku miejskim, a montaż Gus wykonał w wolne popołudnia w zaprzyjaźnionym studiu. Ośmiominutowa historia relacjonowała ekstremalną, zimową wyprawę na parkową górkę. Film był doskonałym żartem ze sposobu przedstawiania w mediach wysokogórskich wypraw: komiczny heroizm, żałosne wyczyny, napuszone deklaracje, śmieszna nieporadność były czytelne nie tylko w Stanach. Film i Gus gościli także w Lądku. „Tragedia i triumf…” w roku 2000 podobały się bardzo i w plebiscycie publiczności obraz znalazł się wśród najciekawszych produkcji. A rok później wśród gości lądeckiego festiwalu znalazł się także Gus, który – jak się okazało- zachował słowiańską duszę i ujmującą radość życia. A potem odbyła się jedna z legendarnych imprez w chacie góralskiej, podczas której Mikołaj Trzaska wraz „Łoskotem” dął z całych sił w saksofon. Jak u Kerouaca pięćdziesiąt lat wcześniej w San Francisco.

Wstaw komentarz