Hummingbird
Mocno sfatygowany wisi w garażu. Był tu i ówdzie, towarzyszył mi w kilku ciekawych eskapadach. Teraz jest niemodny, przestarzały, zużyty.
- Panie, co to za dziwny młotek? - spytał mnie niedawno jeden z pracowników firmy budowlanej stawiającej murki oporowe na podwórku.
- Hummigbird – odpowiedziałem – koliber, czekan do wspinania w górach.
W 1974 firma Lowe wypuściła na rynek zupełnie nowy model sprzętu do wspinaczki lodowej. Jest tak skonstruowany, że po wbiciu w lód można nim obracać. Ta zaskakująca właściwość jest możliwa dzięki zastosowaniu ostrza z rury i podobnie skonstruowanej, wymiennej łopatki. Greg Lowe – właściciel firmy pracował nad konstrukcja czekana dwa lata wypróbowując poszczególne rozwiązania w zamarzniętym basenie koło swego domu w Ogden w Kolorado. Czasy były psychodeliczne więc czekan nazwano zupełnie niealpejsko – Hammingbird. Do tego zastosowano niezwykle modernistyczną linię, metalowe stylisko, jaskrawe barwy…Pomysł chwycił. Czekan stał się dzięki swej konstrukcji modny i powszechnie stosowany, zwłaszcza przez bardziej ambitnych alpinistów. Była to mała rewolucja. W połowie lat siedemdziesiątych w powszechnym użyciu były jeszcze tradycyjne czekany z drewnianym styliskiem. Terrordactyl- wynalazek Hamisha McInnesa był zaledwie pięć lat wcześniejszy i bardzo lokalny. Stosowano go głównie w górach Szkocji, a pierwszy czekan z metalowym styliskiem wyprodukowano zaledwie cztery lata wcześniej, jako ciekawostkę i ekstrawagancki eksperyment. Musiało minąć sześć lat zanim Simond dokonał kolejnej rewolucji i wypuścił słynnego Chacala z bananowo wygiętym ostrzem, a kolejne siedem lat do wymyślenia wygiętych stylisk (w tym samym czasie zrobili to Grivel i Charlet-Moser). W Polsce tak wyrafinowany sprzęt był praktycznie niedostępny. Dysponowali nim tylko ci, którym dane było spędzić „lato w Samoniksie”. Znalazł się jednak człowiek, który w Bielawie na Dolnym Śląsku uruchomił w latach osiemdzisiątych rodzimą produkcję sprzętu wzorowanego na najnowszych wynalazkach. Lokalny zakład ślusarski ofertę rozwinął do zupełnie sporych rozmiarów. Krajowy rynek miał bardzo ograniczoną chłonność, ale był to złoty wiek biznesowych trekingów. W bielawskiej wytwórni kupowano całe beczki różnego sprzętu, po to aby sprzedać go w Indiach i Nepalu. Sam sprzedałem kilka takich egzemplarzy w jakiejś bocznej uliczce w Katmandu.
- New technology, best equipment, very expensive in USA– tłumaczyłem tzw. prostym angielskim sklepikarzowi siedzącemu między niebieskimi beczkami z napisem „Wielicki” i stertą namiotów z Legionowa – but i have special price for you. Only for you! – zapewniałem, choć widziałem go pierwszy raz.
- No Korean? – podejrzliwie upewniał się właściciel sklepu.
- No Korean! – starałem się rozwiać jego wątpliwości manifestując swoje oburzenie tak niesprawiedliwym posądzeniem. Po czym dalej staraliśmy się zbliżyć swoje oczekiwania cenowe?
- No Korean? – jeszcze kilkakrotnie upewniał się sklepikarz mający chyba jakieś złe doświadczenia.
- No Korean! – potwierdzałem całą mocą.
Jeden z tych czekanów został u mnie i służył zupełnie nieźle. Wspinałem się z nim na kilku trudnych drogach i jakoś nigdy nie zawiódł. Swego czasu znalazłem dla niego zastosowanie zgoła niespodziewane. Mieszkając w Konradowie miałem niewielkie stado owiec, które musiałem jakoś oznaczyć, aby można je było odróżnić od owiec sąsiada. Ostrze w kształcie rurki okazało się idealne, aby przedziurkować zwierzakom uszy… A teraz wisi sobie w garażu, właściwie bezużyteczny i dawno powinienem go wyrzucić. Ale mi jakoś szkoda…

Lipiec 15th, 2021 - 21:37
Proszę utworzyć częściej ponieważ ja naprawdę cieszyć się krótkie artykuły.
Dzięki!