Hochschwab
Droga wspinaczkowa była już za nami. Suchy, szorstki, wręcz ostry wapień, pewna asekuracja i umiarkowane trudności sprawiły, że poruszaliśmy się szybko. Razem z Jackiem mieliśmy grupkę kursantów i zależało nam, aby uciec przed nadciągającą burzą. Nad nami były już tylko kilkumetrowe skalne progi i trawiaste zachody. Z daleka widzieliśmy wierzchołek góry, który wyglądał jak portal wielkiej katedry. Widoczne pod wierzchołkiem, wysokie na kilkanaście metrów wejście prowadziło do jaskini, w której zamierzaliśmy się schować. Dobiegliśmy do niej wraz z pierwszymi kroplami deszczu. Góra była pusta w środku, a jaskinia, wielka jak kościół, przechodziła na drugą stronę masywu. Jedliśmy suche bułki i zastanawialiśmy się nad tym, jakie mamy szczęście. Kilka metrów obok nas płynęła ściana wody. Pioruny waliły w okoliczne szczyty, żleby zamieniły się w wodospady, a w niektórych słychać było rumor spadających kamieni.
Jak to jest z tym szczęściem górach? Tej krótkiej lecz gwałtownej burzy nie sposób było przewidzieć. Mogliśmy wyjść pół godziny później i mieć teraz duże kłopoty. Jak to jest, że jedni szczęście mają, a inni nie? Jak to jest, że pięć równie doświadczonych osób przechodzi tą samą ścieżką na lodowcu, a szósta wpada do szczeliny? Czysty przypadek, nieszczęśliwy splot okoliczności, przeznaczenie, palec Pana Boga? A może szczęście, które sprzyja tym lepszym? Ale ci lepsi też się zabijają. Pewnie też mieli szósty zmysł, intuicję, przeczucia i przekonanie o własnym szczęściu. Dlaczego dali się oszukać? Co ich zwiodło?
Dlaczego dzisiaj poszedłem w góry z absolutnym przekonaniem, że jest bezpiecznie, mając w dodatku kursantów pod opieką? I siedzę tu z zastanawiającym spokojem, choć wiem, że choćby zatarta w szczelinie kostka mogła sprawić, że teraz walczylibyśmy o życie. A innym razem mam złe myśli, deprymujący niepokój, a potem nic się nie wydarza. A może po prostu nie wiem, że mijam nieszczęście o włos?
Nigdy nie byłem fatalistą. Wciąż jestem przekonany, że choć czasem wciąga mnie jakiś chaotyczny i niezależny ode mnie nurt wydarzeń, to mimo wszystko mam wpływ na swój los. Że o nim decyduję. Ale przecież zdarzają się zdumiewające, wręcz złośliwe zbiegi okoliczności, zupełnie jakby los chciał zakpić z nas, z naszego przekonania, że wiemy, co robimy, z naszej pewności siebie.
Albo z naszego strachu. W czasach, kiedy nawet przypadek został ujęty w statystyczne formuły, zadziwiająca jest bezradność wobec wydarzeń, które nie powinny się wydarzyć. I niebywałe szczęście w sytuacjach zupełnie beznadziejnych. I jak tu nie wierzyć w element magii? Przecież już samo powiedzenie, że ktoś „ma szczęście” albo go „nie ma”, zakłada, że istnieje jakaś zewnętrzna moc, która nas tym szczęściem obdarza. Lub nie.
Burza skończyła się po trzydziestu minutach. Wracaliśmy przez wielkie trawiaste tarasy, na których pasły się stada kozic. Słońce rzucało ukośne promienie, powietrze pachniało wilgocią. Wokół były góry. Nie spieszyliśmy się. Zastanawiałem się nad łutem szczęścia, który otrzymaliśmy dzisiaj w prezencie. I nad własnym głębokim przekonaniem, że panuję nad sytuacją. I nad tym, jak bardzo przyjemne jest to uczucie.
I jak bardzo mylące.

Wstaw komentarz