Zbigniew Piotrowicz blog i serwis internetowy

Endrju – mistrz autodestrukcji

Data wysłania postu: 27 lutego 2013 r.

Andrew Golota v Mike MolloPamiętacie Andrzeja Gołotę z czasów Igrzysk Olimpijskich w Seulu? Pewnie nie bardzo, bo to kawał czasu. Kontuzja w półfinale uniemożliwiła mu walkę o złoty medal  i ten wielki chłop rozpłakał się z bezsilności. Rozumiałem go, bo rzeczywiście trudno się pogodzić z niezasłużoną porażką, zwłaszcza wtedy, gdy stoi się przed życiową szansą. Gołota nie wiedział, że tych życiowych szans będzie miał jeszcze wiele. Po kilku latach pojawił się w sportowym światku jako bokser zawodowy. Przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, mekki boksu zawodowego. Piął się w górę aż stał się Wielką Nadzieją Białych, jak zwykli nazywać go komentatorzy. Zaczął walczyć z naprawdę liczącymi się zawodnikami. Zaczął być sławny. Pokonując dość niespodziewanie i niezbyt czysto Danella Nicholsona stał się pretendentem do walki z Riddickiem Bowe, niedawnym mistrzem świata. W Madison Square Garden w lipcu 1996 roku  był równorzędnym partnerem, toczył twardy pojedynek, prowadził na punkty po czym, mimo kilku uwag sędziego… walnął swego przeciwnika poniżej pasa niwecząc cały wysiłek. Mógł być wielki, mógł być legendą i wszystko zepsuł.

Rewanż w grudniu tego samego roku w Atlantic City był już wielkim medialnym wydarzeniem, a Gołota w pojedynku był jeszcze bliżej zwycięstwa. Prowadził, posłał Bowe’a na deski, kontrolował walkę i tuż przed końcem… powtórzył serie nieczystych ciosów doprowadzając do kolejnej dyskwalifikacji. To już nie był przypadek. To zaczęło wyglądać jak desperacka próba autodestrukcji. Ale nikt tego jeszcze tak nie traktował. Wręcz przeciwnie, otrzymał propozycje zmierzenia się z wielkim Lennoxem Lewisem, mistrzem w federacji WBC. Niestety spektakl autodestrukcji trwał nadal. Lewis powalił Gołotę już pierwszej rundzie. Wielki, nieruchawy Gołota uciekający po narożnikach ringu i szybki, zdecydowany Lewis. Wyglądał na zawodnika kompletnie nieprzygotowanego mentalnie i fizycznie.

Mit wielkiej nadziei białych nadal przetrwał, ale był już mocno nadszarpnięty.  Aby Endrju mógł przyjechać do Polski, prezydent Kwaśniewski wydaje „list żelazny”, wszyscy są zachwyceni. Endrju jest polskim bohaterem. Ponownie pretenduje do walki na samym szczycie i w końcu jest o krok od niej. Musi tylko pokonać Michaela Granta. Staje naprzeciwko niego w listopadzie 1999 roku. W pierwszej rundzie posyła przeciwnika na deski, później prowadzi na punkty, ale w dziesiątej rundzie sam znajduje się na deskach i… ku zdumieniu wszystkich ucieka z ringu! W październiku ma zmierzyć się z Bestią, lekko podstarzałym postrachem ringów. Wyraźnie boi się Tysona. Toczy żenujący pojedynek przez dwie rundy i… ponownie ucieka przed przeciwnikiem! Po przerwie odmawia kontynuowania pojedynku! Tyson patrzy zdumiony, jak sekundant Lou Duva goni swego boksera po ringu i usiłuje wepchnąć mu ochraniacz do ust. A Endrju ucieka… Kompromitacja. Wydaje się, że to koniec.

Przez kolejne lata nic o nim nie słychać. Pojawia się w ringach w 2003 roku i po kilku pojedynkach z mniej wymagającymi przeciwnikami dostaje kolejną szansę walki o pas mistrzowski mniej prestiżowej federacji IBF. Musi pokonać Chrisa Byrda. Jest nadzieja, że Gołota wyciągnął wnioski z poprzednich porażek. Walczy, ale nie wygrywa. Sędziowie orzekają remis. Mistrzowski pas zostaje u Byrda.  Widać już problemy kondycyjne i brak szybkości. Walka z Byrdem to dobry moment, aby zatrzeć złe wrażenie. Pozostać wielki. Ale Endrju tego nie rozumie. Kolejne lata to kilka udanych pojedynków o mniejszym kalibrze i kilka spektakularnych porażek: Lamon Brewster nokautuje go w 53 sekundzie, Ray Austin powala go na deski  już w trzeciej sekundzie (!!!) pojedynku a chwilę później Gołota sam rezygnuje z dalszej walki. Wygląda w tych walkach tak, jakby nie bardzo rozumiał dlaczego go biją. W swoje bokserskie umiejętności wierzy już chyba tylko on sam. Po fatalnych pojedynkach może być już tylko lokalną, mocno odświeżaną gwiazdą. Lokalną czyli polską. Tu mit ciągle żyje starannie pielęgnowany przez telewizyjnych speców od promocji, tu ma kibiców, którzy łatwo zapominają, że wyczyny bokserskie Gołoty już nie mają wiele wspólnego ze sportem, a są upokarzającymi widowiskami. Upokarzającymi dla Gołoty i jego entuzjastów. Ciągle chcemy wierzyć w wielkość Gołoty, ale on nie daje nam szans. Z nonszalancją staje naprzeciwko dużo lżejszego i początkującego w kategorii ciężkiej Tomasza Adamka. Dostaje niezłe baty i po piątej rundzie nie jest w stanie kontynuować pojedynku. Leży na deskach i krwawi. Adamek po wyjściu z ringu jedzie na wesele do znajomych. Endrju chowa się i  leczy potłuczoną twarz. Wydaje się, że to już definitywny koniec i wystarczająco dużo doświadczeń, aby coś zrozumieć. Ale nie. Endrju trenuje kolejne trzy lata wytrwale, aby stanąć naprzeciwko Przemysława Salety, sportowego emeryta, częściowego inwalidy (po wycięciu nerki) i człowieka, który od siedmiu lat nie trenował. I przegrywa ten pojedynek w charakterystycznym dla siebie stylu: słania się po ringu, łamie reguły czterokrotnie wypluwając ochraniacz aby złapać oddech, obrywa mocno i w końcu zwala się na deski w szóstej rundzie. Czy to koniec? Otóż nie! Proces totalnej autodestrukcji trwa. Andrzej Gołota postanawia zniszczyć swój mit do końca. Dwa dni po pojedynku decyduje się  na żałosny występ w programie „Lis na żywo”.

Jest opuchnięty, wygląda jak pijany, nie rozumie co się do niego mówi, bełkocze jakieś komunały, widzowie nie są wstanie zrozumieć większości jego słów. Czy można jeszcze bardziej się pogrążyć? Tak! Endrju zapowiada, że nie podjął jeszcze decyzji o zakończeniu kariery!  Będzie boksował…

Be Sociable, Share!
  • Twitter
  • email
  • StumbleUpon
  • Delicious
  • Google Reader
  • LinkedIn
  • BlinkList
    Wydrukuj ten post Wydrukuj ten post
    Komentarze (0) Trackbaki (0)

    Brak komentarzy.


    Wstaw komentarz

    Brak trackbacków.