Chandigarh
Z Chandigarhem to był zupełny przypadek, jeden z tych niespodziewanych zbiegów okoliczności, kiedy podróżuje się po mało uczęszczanych miejscach. Ladakh był jeszcze mało popularnym celem trekkingów i wypraw, a my ugrzęźliśmy w Leh po udanej wyprawie na Kang Yaze i zaskakująco szybkim nadejściu monsunu. Codziennie zrywaliśmy się o trzeciej w nocy, aby przed świtem dojechać na lotnisko bez samolotów. To było jedno z tych lotnisk, na które samolot najpierw musi przylecieć, aby mógł odlecieć – jeden pas startowy wśród gór, na wysokości ok. 3500 m npm oraz parterowe budynki. W wilgotny i chłodny poranek kontemplowaliśmy widok pomalowanej na niebiesko blaszanej bramy lotniska, ciężkich chmur wypełniających całą dolinę Indusu i świeżego śniegu w górach. Kolejne dni wyczekiwania urozmaicane były przez innych niedoszłych pasażerów: Francuzi pobili się z uzbrojonymi strażnikami, a rozszalały Japończyk, który w obawie, że spóźni się do pracy, gotów był toczyć walkę na gołe pięści ze wszystkimi na lotnisku. Panował nerwowy chaos. Trzeciego dnia wszystkich zelektryzowała wiadomość: będzie lot, ale nie tam, gdzie chcą wszyscy (czyli do Delhi) tylko do Chandigarhu.
Uznaliśmy, że trzeba lecieć gdziekolwiek, aby tylko wydostać się z Leh. W ten niespodziewany znalazłem się nad miastem, które kiedyś chciałem zobaczyć jako przykład całkowitej porażki, przykład stosowania europejskich standardów w zupełnie odmiennym otoczeniu. Po podziale Indii Brytyjskich na Indie i Pakistan, duży obszar Pendżabu w nowych granicach Indii nie miał swojej regionalnej stolicy. Postanowiono zbudować nowoczesne miasto od podstaw. Wstępną koncepcję urbanistyczną opracował zespół amerykańsko-polski, Albert Meyer i Maciej Nowicki. Zasadniczy kształt aglomeracji i poszczególnym budynkom nadał jednak człowiek o wyglądzie księgowego spółdzielni krawieckiej, największy architekt tamtych czasów, malarz, rzeźbiarz i wizjoner, Le Corbusier. Zaangażowany został do projektu w roku 1950, po śmierci Nowickiego. Le Corbusier tworzył swoją wizję w latach 1951-1965.
W tym czasie miasto stopniowo budowano. Realizowano utopię, wspaniałe dzieło plastyczne nijak nie przystające do potrzeb mieszkańców Pendżabu. Z lądującego samolotu widziałem wielopasmową autostradę, która kończyła się nagle wśród pastwisk, a z samego narożnika hektarów betonu biegła wąska nitka pieszej ścieżki. Autostradą podążał bez pośpiechu samotny rowerzysta...
Słynne kwartały zabudowane według śmiałego założenia miasta-maszyny otoczone były wyschniętymi łąkami, slamsami i wysypiskami śmieci. Miasto planowane na ok. 150 tysięcy mieszkańców miało ich teraz milion. Wielkie budowle z rozpoznawalną linią wielkiego mistrza stały zawilgocone, porośnięte zielskiem, a wokół nich suszyło się pranie i pasły kozy. Nowoczesne miasto-maszyna, budynki piękne w swym kształcie, okazały się nieludzkie, przytłaczające i nieprzydatne. Przykład jak bardzo bywamy zarozumiali przykładając naszą europejską miarę do zupełnie innego świata. I przykład na to, że warto podróżować, aby zauważyć, że istnieją inne światy. I że warto mieć w sobie trochę pokory.

Wstaw komentarz