Zbigniew Piotrowicz blog i serwis internetowy

Poznański Klub Wysokogórski

Tekst jest jednym z rozdziałów książki pt.
"Klub Wysokogórski w Poznaniu. 1950-2000" wydanej w roku 2000.

Ostatnie dwudziestolecie w historii Klubu to okres wielkich zmian. Los sprawił, że właśnie w 1980 roku zacząłem się wspinać i przez następne dwa dziesięciolecia mogłem obserwować (z oddali) poznańskie życie klubowe. Wstępując do Klubu nie zdawałem sobie sprawy, że jestem mimowolnym świadkiem końca epoki.

Pamiętam swe pierwsze zebrania klubowe. Bez trudu rozpoznawałem osoby, które znałem dotychczas z książek i informacji prasowych. Obecność Janka Stryczyńskiego, Staszka Zierhoffera a szczególnie Wojtka Wróża wpływała na mnie onieśmielająco. Zdobywanie gór wysokich ciągle było podstawowym kryterium górskich dokonań. Był to rok sukcesu na Evereście, sukcesu określanego jako narodowy a takie cele jak Kunyang Chhish, Lhotse, K2 czy Kangczendzonga wyznaczały poziom aspiracji i możliwości polskiego alpinizmu. Udane wejścia szczytowe były potrzebne nie tylko uczestnikom wypraw. Oficjalna propaganda ciągle śniła swój chorobliwy sen o potędze mimo, że wszystko wokół zaczynało się walić.

Na spotkania klubowe przychodziły tłumy. Oglądaliśmy slajdy, kupowaliśmy lub pożyczaliśmy sprzęt, umawialiśmy się na wyjazdy w Tatry. Kursy dla początkujących cieszyły się tak wielkim powodzeniem, że trzeba było robić testy selekcyjne, aby liczbę chętnych sprowadzić do rozsądnych rozmiarów. W swej kuźni przy ulicy Jeżyckiej pan Kluge wykuwał z szyny kolejowej czekany, młotki i haki według niezmiennych od trzydziestu lat wzorów i narzekał na kłopoty z dostawcą jesionowego drewna na styliska.

Taki stan zastałem. W ciągu następnych 20 lat zmieniło się wszystko: obyczaje, mechanizmy gospodarcze, technologie. Nadeszły nowe czasy.

Czas komercji

Zjawisko to miało różne oblicza i dotknęło w różnym stopniu wszystkie kluby; niektóre wręcz zniszczyło. Pogłębiający się kryzys a właściwie zapaść gospodarcza na początku lat osiemdziesiątych w paradoksalny sposób wzmocniła kluby wspinaczkowe. Większość z nich stała się sprawnymi przedsiębiorstwami remontowymi. Stosując prosty mechanizm dobrego wynagradzania za specjalistyczną pracę wykonywano wszelkie usługi wysokościowe. Przy charakterystycznym dla socjalistycznej gospodarki bezwładzie, jakość i tempo świadczonych usług stwarzała szansę na wysokie zarobki i wpływy do klubowej kasy. Pomalowanie dobrego komina pozwalało zdobyć fundusze na wymarzoną, himalajską wyprawę. Wśród pracowników naszego klubu z tamtego okresu znajdują się m. in. kosztorysant i specjalista do spraw działalności gospodarczej. Większe zasoby finansowe klubów dawały im sporo samodzielności, uniezależniały od różnego rodzaju dotacji ale generowały inne niebezpieczeństwo: okazało się otóż, że włóczenie się po górach to okropna strata czasu. Po jakimś czasie niektóre kluby "górskie" i "wysokogórskie" były nimi już tylko z nazwy. Pod koniec lat osiemdziesiątych, wraz z upadkiem koniunktury na prace wysokościowe, same przestały istnieć. Nie dotyczyło to klubu poznańskiego, w którym na szczęście nie zostały zachwiane proporcje między biznesem a aktywnością górską. Okazało się że łączy nas coś więcej niż wspólne zlecenie.

Innym przejawem komercji stała się działalność szkoleniowa. Przez długie lata opierała się ona na bardzo szlachetnych (dziś wręcz niezgodnych z prawem) zasadach szkolenia koleżeńskiego. Instruktorzy i bardziej doświadczeni członkowie klubu otrzymywali zwrot kosztów delegacji a swą pracę świadczyli za darmo. "Marcin" (Jerzy Marcinkowski) broniąc w 1981 roku na łamach "Taternika" takiej formuły zajęć był już wielce oryginalny. Sześć lat później Andrzej Paczkowski, ówczesny prezes PZA, pisał w "Taterniku" o "haniebnym procederze", jakim jest nieuczciwe zarobkowanie na kursantach. Skala tego zjawiska była zaskakująca a tekst Paczkowskiego zawiera takie sformułowania jak "wolny rynek", "popyt", "podaż", "oszustwo". Można się zastanowić, czy "Marcin" przegrał ze współczesnością? Z pewnością nie. Sądzę, że dzięki niemu w środowisku poznańskim ów "haniebny proceder" nigdy się nie rozwinął. Klub zachował dominującą rolę i co roku organizował rzetelne zajęcia szkoleniowe. W końcu lat dziewięćdziesiątych pojawiła się atrakcyjna i zróżnicowana oferta licznych szkół wspinaczkowych. Rozpoczęła się rywalizacja o klienta (bo jest to już klient a nie partner). Nie jest jednak - w moim przekonaniu - rolą klubu udział w wyścigu po pieniądze. Dzięki temu, że klub istnieje, miałem okazję pobierać nauki m.in. od Wojtka Wróża, a w kilkanaście lat później wprowadzać w Tatry jego syna Andrzeja. To normalne, że kandydat na taternika ma dzisiaj możliwość wyboru. Często jest to wybór między krótką przygodą w skałkach a rzeczywistym wejściem w środowisko.

Czas komercji to także zmiana sposobu organizacji wypraw. Pojawiło się pojęcie "wyprawy komercyjnej". Właściwie nie było to nic nowego jeśli chodzi o funkcjonujące mechanizmy. Jedyną lecz bardzo istotną zmianą był fakt, że rolę zagranicznych gości przejęli klienci (partnerzy?) z Polski, a głównym celem organizatora stał się sukces ekonomiczny, który nie musi być tożsamy z sukcesem sportowym. Zdarzają się więc sytuacje, że koledzy klubowi mają na wyprawie bardzo różny status: właściciela firmy, pracownika i klienta Sytuacja ta rodzi szereg implikacji natury etycznej. Śmierć Tadka Kudelskiego w 1999 roku podczas zejścia z Everestu i dyskusja jaka po wypadku przetoczyła się przez prasę świadczy o tym, że mamy do czynienia nowym zjawiskiem. Jest to problem, z którym musi uporać się najbliższe pokolenie.

Czas upadku mitów

Góry wysokie przez długie dziesięciolecia były celem niemalże nierealnym. Wyjazd na prawdziwą wyprawę nobilitował i stawał się potwierdzeniem sportowej klasy. Polska aktywność w Hindukuszu i późniejsze sukcesy himalajskie w następnym dziesięcioleciu skutecznie ten mit utrwaliły. Wyprawy miały bardzo prestiżowy charakter i wymagały środowiskowej mobilizacji. Niezauważyliśmy, że w międzyczasie wartość wyczynu w najwyższych górach zaczęła być oceniana według innych kryteriów. Pojawiły się wyprawy kilkuosobowe, zaczęto stosować styl alpejski, interesowano się nie tylko najwyższymi szczytami ale także efektownymi formacjami skalnymi. Heroizm wielkich wypraw został zastąpiony przez błyskotliwe wyczyny solistów lub małych zespołów działających szybko i bardzo sprawnie. Nie wypadało cierpieć.

Mniej więcej w tym czasie pojawiło się w Klubie pokolenie wspinaczy, którzy usiłowali nawiązać do nowych tendencji. Byli to przede wszystkim Tadek Karolczak i Przemek Piasecki. Wraz z Wojtkiem Wróżem stworzyli zespół, który mógł rywalizować z najlepszymi himalaistami świata. To właśnie ta trójka (z Leszkiem Cichym), stanęła na wierzchołku Yalung Kang (8450) po pokonaniu trudnego, południowego filara w 1984 r. Była to nasza, klubowa wyprawa i , jak dotąd , największy poznański sukces w Himalajach. Dwa lata później Wróż i Piasecki (z Peterem Bożikiem) stają na wierzchołku K2. W zejściu ginie Wojtek. Przemek po niezwykle traumatycznych doświadczeniach z tej i wcześniejszej o rok wyprawy (Kangczendzonga zimą 1985), kiedy to na jego rękach umiera Andrzej Czok, coraz rzadziej angażuje się w działalność wysokogórską. W 1986 r. Tadek Karolczak w dobrym stylu wchodzi na Lhotse (8511) a w następnym sezonie na Cho Oyu (8201) i ... całkowicie poświęca się prowadzeniu własnej firmy. Na długie lata zabrakło w naszy środowisku silnych indywidualności, które mogłyby nawiązać do najlepszych osiągnięć. Działalność Mariusza Sprutty ( w 1992 r. na wierzchołku Annapurny - 8091), choć warta odnotowania, nie ma już tej jakości sportowej. Do dobrych tradycji w górach najwyższych nawiązało dopiero kolejne pokolenie, którego niekwestionowanym liderem jest Jarek Żurawski. W 1995 r. pokierował on bardzo udaną wyprawą na Pik Pobiedy (7439) w Tien Szaniu, wszedł na Gasherbrum II (8035) w 1997 i uczestniczył w kolejnych zimowych atakach na Nanga Parbat. Wraz z Jarkiem do polskiej czołówki wszedł Zbyszek Trzmiel, zdobywca (z Andrzejem Dutkiewiczem) Piku Pobiedy i jedyny człowiek, który zimą, w morderczych warunkach dotarł na Nanga Parbat w okolice 8000 m.

W miarę upływu czasu wyprawy zaczęły jednak schodzić na margines działalności klubowej. Minął romantyczny okres odkrywania - jak to się kiedyś pisało - Egzotyku. W relacjach ze wspinaczkowych dokonań zaczęły dominować informacje z zupełnie innej konkurencji. Skala trudności otwarta została "w górę" i w ciągu kilkunastu lat uzupełniona o kilka następnych stopni. Celem stały się skałki.

Czas skał i panelu

Pierwszym sygnałem nadchodzących zmian była rewolucja w cytadelowej modzie. Po "odkryciu" Cytadeli, każda wizyta pod ceglanymi ścianami musiała być namiastką wyjazdu w góry. Towarzystwo, które zjawiało się pod Małą i Dużą Fosą ubrane było w wełniane pumpki, góralskie skarpety i ciężkie buciory. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych dominować zaczęły stroje gimnastyczne i - polski wynalazek - korkery. Pojawiła się także pierwsza fala znakomitych wspinaczy skalnych: Staszek Handl, Tadek Karolczak, Adam Domański, Marek Zierhoffer, Józef Przybyłowski. Do tej grupy szybko dołączyli nieco młodsi Paweł Ziętek, Arkadiusz Kubicki ("Ryba") i inni. Odhaczenia mitycznych dróg i zawody wspinaczkowe (na szybkość) stały się codziennością. Cytadela zaczęła w szybkim tempie pokrywać się gęstą siatką nowych i trudnych dróg. Pod koniec 1980 r. opublikowano pierwszy przewodnik wspinaczkowy po ścianie Dużej Fosy a wiadomościach z ostatniej chwili odnotowano najnowsze rekordy: Józef Przybyłowski 400 dróg w 6,5 godz. A Milena Karlińska 152 w 5 godz.! Systematyczny trening pozwalał Józefowi z dużą swobodą pokonywać "Hokeja", najtrudniejszą wówczas drogę w Sokolikach wycenioną na VI.4. a zespół Karolczak - Handl podczas swej wizyty w Yosemitach (1981 r.) poradził sobie z trudnościami 5.12 na drodze o wdzięcznej nazwie "Dynamiczna Szynka". Po powrocie, na klubowym spotkaniu Tadek opowiadał rzeczy niebywałe: Amerykanie asekurują się wyłącznie z przyrządów!

Ogromny postęp technologiczny w technikach asekuracji i systematyczny trening radykalnie zmniejszyły margines ryzyka przy atakowaniu nawet najbardziej sławnych dróg. Oprócz odhaczeń pojawiła się nowa forma rywalizacji: wyścigi na najtrudniejszych drogach. Ulubionym miejscem rywalizacji stała się Kazalnica. Zdecydowanie straciły na popularności drogi długie i odległe. Wspinaczka skalna a właściwie skałkowa zaczęła funkcjonować jako samodzielna dyscyplina Mimo to w latach 80-tych poznaniacy odwiedzają Tatry dość regularnie z rzadka jednak goszcząc w relacjach z najciekawszych dokonań sezonu. W drugiej połowie lat 90-tych nasza obecność w Tatrach jest już sporadyczna. Skałki ogniskują całą aktywność młodszego pokolenia. Wyjątkiem konsekwentnie realizującym własną koncepcję wspinania jest wówczas Krzysztof Palus. Krzysiek, uchodzący trochę za dziwaka, swój najlepszy sezon odnotowuje na przełomie lata 1985 i 1986. Jego solowe przejścia stają się przebojem tamtej zimy. Nie mogąc znaleźć odpowiedniego partnera w Poznaniu, wiąże się ze środowiskiem gliwickim. Następnej zimy ginie podczas samotnej próby na "wariancie R". Przez następne kilkanaście lat nie objawił się w naszym Klubie talent tej miary.

W całym kraju tymczasem pojawiają się coraz lepsze sztuczne ściany. Powstaje taki obiekt w Lesznie. W końcu i Poznań dorabia się niezłych ścian na terenie wojskowej uczelni i w hali AZS. W sezonowych sprawozdaniach ze skał mniejszych i większych pojawiają się poznańskie akcenty za sprawą Marka Sęczkowskiego, Krzysztofa Weissa, Marka Michalaka ("Zeusa"), Wojtka Rudzińskiego, Tomasza Grzybka, Pawła Olejniczaka, Marka Grudzińskiego i innych. Ciągle brak poznaniaków w czołówce "panelowych" rankingów. Nie ujawnił się lider będący symbolem pokolenia. Czas skał i panelu jednak trwa. Filmy, kolorowe czasopisma, reklamy wykorzystujące efektowne sekwencje wspinaczkowe działają na wyobraźnię bardziej niż kiedykolwiek. To musi dać efekty.

Czas Klubu

W pierwszym numerze "Luuuz!"-u czytamy: "Komisja Sprzętowa informuje, że zamierza:

  • sprowadzić taśmę rurową (szeroką) z Bydgoszczy
  • zdobyc 100 m linki stalowej do kostek"

Z perspektywy kilkunastu lat, ta odważna deklaracja Komisji Sprzętowej brzmi niemal komicznie. Nie musimy już używać klubowej pieczątki, aby pisać zamówienia do fabryki butów w Wałbrzychu lub firmować kwestionariusze paszportowe. Miejscem spotkań i wymiany informacji stały się sklepy górskie. Kolorowe czasopisma informują o najnowszych górskich wydarzeniach. Nie trzeba późnym wieczorem tłuc się przez pół miasta, aby zobaczyć slajdy z egzotycznych krajów. Wystarczy sięgnąć po pilota i wybrać odpowiedni kanał, aby mieć przed sobą góry całego świata. Malowanie kominów przestało być najmądrzejszym sposobem zdobywania funduszy na wyprawę...

Czy w tej sytuacji nasz Klub jest komukolwiek potrzebny?

Sądzę, że najlepszą odpowiedzią jest ta książka. To właśnie NASZ Klub staje się dzisiaj klubem na miarę nadchodzących czasów, klubem zrzeszającym ludzi żyjących tymi samymi fascynacjami, ludzi, którzy lubią i chcą przebywać w swoim towarzystwie. Niektóre środowiska przestały istnieć, tak jak przestają istnieć niepotrzebne firmy. My przez te pięćdziesiąt lat byliśmy po prostu grupą przyjaciół. Dlatego powstała ta książka, dlatego możemy pamięć o tych, z którymi związaliśmy się liną...

Dzięki temu, że Klub istnieje, mam pewność, że za kolejne 50 lat ktoś będzie pamiętał o nas...

Be Sociable, Share!
  • Twitter
  • email
  • StumbleUpon
  • Delicious
  • Google Reader
  • LinkedIn
  • BlinkList
    Wydrukuj tę stronę Wydrukuj tę stronę
    Komentarze (7) Trackbaki (0)
    1. Miło poczytać o starych dziejach KW Poznań.
      Pozdrawiam serdecznie kolegę z dawnych lat. Byliśmy razem na kursie skałkowym w skałkach podkrakowskich. Rok 1980 lub 81. Szefował wtedy Marcin i Marek Zierhoffer

    2. Pamiętam ten wyjazd. Był jeszcze Jaś Stryczyński, Wojtek Wróż, Staszek Zierhoffer i Piotr Bittner. Stare dzieje…

    3. Stare to fakt przez te kilka lat tylko tatrzańskie szczyty wyglądają tak jak kiedyś. Czas szybko przeleciał ale sylwestry w Moku na zawsze w pamięci pozostają. Szczególnie te, które dość długo trwały.

    4. Dwa razy sylwestrowałem w Moku. Ech…!

    5. Eh, te cegły na Cytadeli. I wspaniali wspinacze. Pozdrawiam wszystkich dawnych wspinaczy, serdecznie z Krakowa.
      Milena Karlińska-Nehrebecka

    6. I often visit your page and have noticed that you don’t update it often. More frequent updates will give your
      site higher rank & authority in google. I know that writing articles takes a 
      lot of time, but you can always help yourself with miftolo’s tools which will shorten the time of
      creating an article to a couple of seconds.

    7. Szanowny Panie,
      Czy można prosić o adres kontaktowy (mail) do wspomnianego we wpisie Adama Domańskiego? Poznałem go w 83 lub 84 w schronisku w Roztoce na ostatnim roku moich studiów i potem w Poznaniu ze dwa razy odwiedziłem go i jego żonę w ich mieszkaniu na Zagórzu. Mam bardzo miłe wspomnienia z krótkiej wycieczki na którą mnie i mojego kolegę zabrał na Mnicha.
      Z uszanowaniem,
      Jacek Rysiewicz


    Wstaw komentarz

    Brak trackbacków.