Andrzej Zawada w Lądku
W 1995 roku, w dniu rozpoczęcia pierwszego Przeglądu, dostałem o szóstej rano niespodziewany telefon. Dzwonił zakłopotany pracownik uzdrowiska informując, że czeka na mnie jakiś pan, pierwszy uczestnik imprezy.
— Jaki pan? — burknąłem w telefon, bo pora była stanowczo zbyt wczesna na rozpoczęcie festiwalu.
— Panie, jak się pan nazywa? — usłyszałem w słuchawce pytanie do przybysza — Mówi, że Zawada!
Tak poznałem Andrzeja, człowieka, który był dla mnie legendą, a w następnych latach miał się okazać duszą festiwalu. Był pierwszym gościem jaki dotarł na pierwszy Przegląd. Przyjechał do Kłodzka jedynym warszawskim pociągiem przed piątą rano i sobie tylko znanym sposobem już pół godziny później był w Lądku. Bladym świtem błąkał się jakiś czas po pustych ulicach, aż koło szóstej trafił do Domu Zdrojowego, gdzie zaplanowane były projekcje.
Przez następne pięć lat Andrzej był stałym i wdzięcznym bywalcem kolejnych edycji. Z jego inicjatywy doszło w Lądku do wzruszającego spotkania po 25-ciu latach uczestników wyprawy na Kunyang Chhish. Toczył najbardziej zażarte polemiki podczas spotkań z publiczności z bohaterami filmów. W czasie bodaj trzeciego Przeglądu o północy udał się do domu znajomej właścicielki kawiarni (skąd on znał osobiście właścicielkę kawiarni?!), wyciągnął ją z łóżka i namówił do otwarcia lokalu. Ponieważ kawiarenka była malutka, całą gromadką siedzieliśmy na zewnątrz. W wesołym towarzystwie niemal do świtu objadaliśmy się ruskimi pierogami popijając czerwone bułgarskie wino, którego niezmierne zapasy przywiózł Piotr Atanasow, bułgarski dziennikarz zafascynowany górami i... Polską. Nikomu nie przeszkadzał jesienny chłód, a Andrzej opowiadał anegdotę za anegdotą.
Innym razem kilkusetosobowy tłum udał się po koncercie na wieczorne spotkanie przy piwie i dziczyźnie z rożna na Stawach Biskupich. Niestety lało a pod parasolami i daszkami nie wszyscy się zmieścili. Andrzej zmobilizował liczną grupkę, która przebojem wtargnęła na dancing w niedalekiej kawiarni, a gdy orkiestra straciła już ochotę do grania, zorganizował zrzutkę do czapki na tyle skutecznie, że całe towarzystwo bawiło się do rana. Pamiętam także, jak w jednym z hoteli zlustrował pomieszczenia, gdzie miała odbyć się imprezka i krótkim komunikatem – „Tu się nie pali” usunął rozpostartych w fotelach i dymiących niemiłosiernie miejscowych młodzieńców. Ku mojemu zaskoczeniu wyszli potulnie, w ogóle nie dyskutując ze stanowczym starszym panem. Ważna uwaga: było to jedyne miejsce w obiekcie, gdzie wolno było palić.
Andrzej tworzył atmosferę Przeglądu i chyba lubił tę imprezę. Wiosną i latem 2000 roku wielokrotnie do siebie telefonowaliśmy. Miał to być rok dla niego szczególny. Właśnie w Lądku postanowił zorganizować uroczystości 50-lecia swojej górskiej działalności. Choroba była jednak szybsza. Andrzej zmarł niespełna miesiąc przed Przeglądem. Planowaliśmy, że zasadzi drzewko, które będzie trwałym śladem jego lądeckich spotkań. Nie zdążył, ale drzewko rośnie. W imieniu Andrzeja zasadziła je, wraz z publicznością, Anna Milewska. Anna wyraziła też zgodę, aby festiwal nosił imię Andrzeja Zawady – człowieka, który zostawił w Lądku kawałek swojej duszy.
Ślad obecności Andrzeja okazał się bardzo trwały. Trzy lata temu, lądecka młodzież licealna wybrała go na patrona swojego liceum. To jedyne liceum w Polsce, któremu Andrzej patronuje. Mam nadzieję, że dla Andrzeja spoglądającego na nas z niebiańskich wyżyn, jest to szczególnym powodem do satysfakcji. Spośród kolejnych roczników tej szkoły wywodzą się wolontariusze pomagający przy festiwalu, w holu wejściowym znajduje się stała wystawa poświęcona Andrzejowi. Był świetnym kolegą, dowcipnym gawędziarzem, znakomitym tancerzem. Kochał życie. Ale bardzo serio traktował takie pojęcia jak patriotyzm, etyka oraz rolę gór w wychowaniu następnych pokoleń. Myślę, że lądecki Przegląd jest trochę taki jak Andrzej: pełen dobrej zabawy, humoru, wzruszeń i dumy z naszej polskiej obecności na najwyższych szczytach.

Wstaw komentarz